poniedziałek, 10 lutego 2014

strata.

Lat mam dwadzieściakilka. Może to i trochę późno na początek przygody z Terrym Pratchettem, ale no można to nazwać właśnie początkiem. Większość zaczyna w gimbazie, a ja jakoś nie miałam okazji. Pierwszą książką jaką przeczytałam w całości byli "Niewidoczni akademicy" bodajże w czerwcu/lipcu (kilka lat temu zdarzyło mi się fragmentarycznie "Morta" napocząć, ale już nic nie pamiętam). Ale nie oni są dziś przedmiotem mych wynurzeń. Dziś chciałam pisać o zgoła innej, bo jednej z dwóch bodajże napisanych przez pana Pratchetta sci-fi. O "Dysku" mianowicie.

Można powiedzieć, że się jaram. Przeczytałam w sumie jednym tchem. Było tak, że miałam poczytać pół godzinki i zjeść śniadanie, a czytałam półtorej godziny i kończyłam, gdy mój żołądek dawał znać, że jest już bardzo bardzo głodny. No. Zatem polecam. Książka jest no trochę inna niż cała reszta twórczości autora, bo trochę inne realia, no i bardziej science fiction niż fantasy. Tak mocno bardziej. Ale jest zabawna, bohaterowie są fajni, dużo się dzieje i w taki sposób, że w zasadzie czytelnik (no a przynajmniej ja) nie do końca się spodziewa przebiegu wydarzeń. Faaajnie. Jest kosmos, są statki kosmiczne, są inne rasy, daję okejkę!

 Z ciekawostek, orginalny tytuł książki to "Strata" (od 'stratum' - warstwa) i tak brzmiało pierwsze polskie wydanie. No, ale że w polskim "strata" kojarzy się no nieco inaczej, więc zmieniono tytuł na "Warstwy wszechświata", żeby finalnie dojść do "Dysku". Trochę spojler w samym tytule tym samym (specjalność naszych tłumaczy chyba, szczególnie jeżeli chodzi o filmy, nie wiem skąd takie skłonności), ale taki malutki, na samym początku w zasadzie się wyjaśnia co i jak. Także polecam, warto. Chyba, że ktoś nie lubi sci-fi, to można odpuścić pewnie. Chociaż nie znam się, w każdym razie ode mnie dostaje znaczek jakości.
Drugi ciekawy fakt - niby jest dysk, ale książki się nie wlicza do serii ze Światem Dysku. Ale odniesienia są, takie dosyć mocno zarysowane. Zastanawiam się jak mi się będzie teraz czytało powieści tyczące własnie tego uniwersum. Pewnie równie dobrze jak wcześniej! W kolejce czekają "Panowie i damy"... No ale to jak skończę zaczętego Chandlera!

sobota, 8 lutego 2014

orangess raz jeszcze i... sernik wiedeński raz jeszcze.

Kolejny raz o jedzeniu. Pod rząd drugi raz. No, ale muszę, muszę się podzielić, bo wyszło pysznie! Zatem niech będzie. Pamięta ktoś jeszcze przepis na sernik wiedeński? Pierwszą notkę na tym blogu? Anybody? Tutaj jest: o tu, tu. No to dorzucam modyfikację.

 Dodatkowo potrzebujemy:
  • dwóch pomarańczy
  • czekolady
Co robimy?
Parzymy pomarańcze, ścieramy skórki na tarce, wrzucamy do ciasta. Pomarańcze kroimy w plasterki i układamy je na cieście, przed wrzuceniem do piekarnika.
Po upieczeniu z kolei, topimy czekoladę w gorącej kąpieli wodnej (to jest np. w szklance umieszczonej w misce z wrzątkiem), po czym wylewamy łyżeczką paseczki na pomarańczach. Wygląda nieźle (musicie uwierzyć na słowo, zdjęcia po ciemku i w nocy), smakuje jeszcze lepiej, gorąco polecam! :)


niedziela, 2 lutego 2014

orangessssssss.

Dobra, to jeden post w temacie jedzenia i sobie stąd idę. Ćwiczyć miałam, nic nie robię dzisiaj tylko jem, zjadam, pochłaniam (dobry dzień). Przepis będzie! Mam w zanadrzu jakiś tysiąc do publikacji, ale zacznę od najświeższego, dosłownie sprzed kilku godzin. Przed państwem, pomarańczowa tarta z białym serem!

Potrzebujemy:

CIASTO KRUCHE - spód tarty
  • 1 szklanka mąki (porządna)
  • 1 jajko
  • 1/3 szklanki cukru
  • 125 g margaryny/masła
  • skórka z 1 pomarańczy
  • pół łyżeczki sody oczyszczonej
  • szczypta soli

MASA SEROWA
  • 200 -250 g białego sera
  • 1/2 szklanki cukru
  • 50 g stopionej margaryny/masła
  • 2 jajka
  • skórka z 1 pomarańczy
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej (porządna)
  • opcjonalnie kilka kropli aromatu pomarańczowego
+ 2 pomarańcze (z których wcześniej starliśmy skórkę, pokrojone w plasterki, wyjaśnię potem)

UWAGA: Parzymy we wrzątku (chwilkę) 2 pomarańcze po czym na tarce ścieramy skórkę. Resztę pomarańczy obieramy i kroimy w plasterki - ułożymy je na wierzchu tarty.

Okej. To do roboty. Mieszamy wszystkie składniki na ciasto kruche, wyrabiamy ciasto i do lodówy z nim na jakiś czas. Ile? No z pół godziny byłoby ok. Ja pewnie trzymałam mniej, też wyszło, także spokojnie. 

W czasie gdy ciasto siedzi sobie w lodówce zajmiemy się masą serową. Miksujemy ser z cukrem. topimy margarynę, dodajemy, miksujemy. Dodajemy żółtka, białka do osobnej miski! Potem skórkę pomarańczy, aromat i mąkę ziemniaczaną. Wymiksowane na gładką masę? To myjemy łopatki miksera i ubijamy pianę. Na sztywno. Łączymy delikatnie (łyżką!) gładką masę z pianą z białek. UWAGA 2: najlepiej tuż przed nałożeniem jej na kruche ciasto!

A właśnie. Wałkujemy ciasto (z lodówy). Wykładamy nim formę na tartę, tudzież tortownicę (też się da). Niektórzy lubią wysypać na tartę groszek czy jakieś kulki, żeby się nie poodkształcała, ja się przyznaję - nigdy tego nie robiłam i działało, także się da! Pieczemy to kruche ciasto w 180 stopniach przez 10 - 13 minut. Wyjmujemy. Wykładamy gotową masę serową (połączoną z pianą!) a na samym wierzchu układamy plasterki pomarańczy. Wjeżdżamy z tym z powrotem do piekarnika i pieczemy przez około 20 - 25 minut (do 30?), zależnie od piekarnika, to trzeba pilnować. No. Tadąąąą.


PS. Jakość zdjęcia jaka jest - każdy widzi. Jest noc i ciemno i mam tylko telefon, no. Lepszej jakości w sumie nie było i nie będzie. Pozdro.

sobota, 1 lutego 2014

hold the line.

Jest dobrze, jest ciepło, boże, jak mi ciepło. Nie marzną mi łapki, nie marzną mi stopy, jest dosko. Uroki powrotów. Właśnie. Jeżeli jesteśmy w temacie powrotów. Mój pociąg ze stolicy kraju naszego nad Wisłą, który dowieźć miał mnie w rodzinne strony, na starcie zaliczył spóźnienie. Znaczy w Warszawie. Jechał z Warszawy, żeby była jasność, no. Najpierw 15 minut, potem 30, finalnie 45. I w zasadzie, wcale mi to spóźnienie nie przeszkadzało. Wiem - szok, niedowierzanie. Ale PKP spisało się na medal. Dostałam za darmoszkię dowolną herbatkę i prince polo. Serio prince polo. Jak łatwo mnie przekupić jezusku, wystarczą słodycze. To naprawdę straszne, ale nutella ta 640g, załatwia każdą sprawę. Serio serio. (To takie info, jakby ktoś potrzebował). Jak sprawa jest mniejsza, to mniejsza nutella should work too. PKP, wybaczam Ci spóźniony pociąg, it's official.

Dwa. Filmy. Namiętnie oglądamy ostatnio z M. westerny, spaghetti westerny i westerny z Clintem Eastwoodem, a zanosi się też na duże ilości Johna Wayne'a. Jaram się, srsly. Westerny się w dzieciństwie wydają takie nudne, a jak człowiek starszy, to ojezu jakie to dobre. Polecam "The Outlaw Josey Wales", z takich ostatnich, które oglądałam. Dużo mogłabym polecić, ale wystarczy właściwie wstukać na imdb listę najwyżej ocenianych westernów. I oglądać od góry, tak. WARTO.

No. Muszę iść do biedry, rzucili fajne kosmetyki (przydatne info), mam ochotę na parę badziewi do włosów. Hoho. Dobra, to na tyle dziś, pozdro.