wtorek, 20 września 2011

tak to jest, jak człowiek piękny i młody.

Taka sytuacja. Wysiadam sobie z busiwa i kulturalnie podążam chodnikiem. Oczywiście słuchawki w uszach, lecą sobie Mumfordzi. Nagle zaczepia mnie jakiś typ. Na oko w moim wieku, może ze 2 lata starszy, taka typowo plebejska stylówa.

Typ: Eeee, siema, czego tak słuchasz?
Ja: ...
Typ: Co taka zasłuchana?
Ja: Yyyyy, bo lubię? Ale my się chyba nie znamy... <daj mi kurde spokój>
Typ: Ahaaa... A dokąd idziesz?
Ja: Umówiłam się z CHŁOPAKIEM, jestem już spóźniona. <go away, go away, go away>
Typ: Aha... A skąd jesteś?
Ja: ... <nie idź za mną, nie skręcaj do parku... DAMN!>
Typ: A może byśmy się kiedyś umówili?
Ja: A może nie.
Typ: A... A masz jakieś fajne koleżanki?
Ja: NIE MAM KOLEŻANEK. 
Typ: Aha, to cześć. <oddalając się w przeciwnym kierunku>

What? Dobry podryw. Ale muszę przyznać, że odetchnęłam z ulgą jak sobie poszedł. Swoją drogą, koleś widzi, że nie chce mi się z nim dyskutować, zakładam słuchawki na uszy, żeby go ignorować, a dalej zaczepia. Nie odnajduję się w takich sytuacjach, seriously. Gdyby było ciemno to pewnie bym uciekała.

poniedziałek, 19 września 2011

oseh shalom!

Obudził się we mnie pisarski zapał. Piję kawę i zjadam rzodkiewki, i jakoś tak mnie natchnęło. A i w sumie mam o czym pisać. No więc, do rzeczy.

Wczoraj w mym małym skromnym miasteczku miał miejsce fajny bardzo koncert. Z okazji tak zwanego "Festiwalu Kultury Żydowskiej" (już na zakończenie) grał u nas klezmer band o jakże uroczej nazwie "Shalom". No ja nie mogłam przegapić takiej okazji. No i niedzielnym popołudniem udałam się do internatowej stołówki, swoją drogą całkiem ładnie przybranej. Przyznam szczerze, że przyszło więcej osób niż się spodziewałam. Inna sprawa, że średnia wieku była dosyć wysoka. Ekhm. Cóż, młodzi ludzie nie są jak widać zainteresowani takimi wydarzeniami. Tak. Zanim przejdę do hejtu (a jakże, bez niego się nie obejdzie), to się trochę pozachwycam. Ogólnie bardzo mi się podobało. Instrumenty były cztery (kontrabas, akordeon, klarnet i skrzypce - można się tego spodziewać, zważywszy, że to muzyka żydowska), wokalistów dwóch - pan i pani. Największe wrażenie wywarł na mnie pan skrzypek. Był po prostu fenomenalny. Serio. No dobra. To teraz hejt. Skierowany niestety w stronę publiki. Zawsze mi wstyd w takich momentach za tych ludzi. Po pierwsze, jaki ma sens przyprowadzanie dzieci do lat 8 na taki koncert? No dobra, jeżeli siedzą sobie i są grzeczne, to ja nie mam żadnego "ale". Jednak w momencie kiedy biegają dookoła publiczności i NIKT nie zwraca im uwagi to coś jest nie tak. A jak już nie biegają, to siedzą z tyłu i krzyczą. Trochę przeginka. Druga sprawa - telefony komórkowe. Naprawdę, nie wiem czy są jeszcze jacyś ludzie, którzy nie mają świadomości, że telefony się wyłącza przed koncertami (takimi jak ten - kameralnymi), spektaklami, w kinie. Okazuje się że są, albo po prostu ignorują tę podstawową w dzisiejszych czasach zasadę dobrego wychowania. Dodatkowo, zamiast natychmiastowo wyłączyć dzwoniący telefon, to przeciskają się z nim do wyjścia (oczywiście dźwięk włączony, telefon gra, świetnie). Litości. No dobra, trzecia sprawa. APARATY FOTOGRAFICZNE. W wielu słuchaczach odzywa się żyłka fotografa, kiedy zespół zaczyna. No zdjęcia zrobione znad głów widowni nie będą szczytem artyzmu na pewno. O ile w ogóle będzie na nich coś widać. Pytam: po co? Dobra, koniec hejtu. Po prostu te kilka rzeczy znacząco rozpraszało moją uwagę i jakoś nie mogę przeboleć, że ludzie mogą się tak zachowywać. No ale... i tak, koncert zaliczam do bardziej udanych małomiasteczkowych wydarzeń :)

Okej. Ogólnie to kończą mi się wakacje - został tylko tydzień. I spędzam go ekhm, oddając się powiedzmy nerdzeniu. Mój M. popłynął sobie na jakiejś łajbie w siną dal, więc no cóż mam robić. Z rekomendacji brata mam śmiesznego, rzekłabym nietypowego erpega. Puzzle Quest 2. Taaak. Połączenie logicznej układanki (takiej co to trzeba ułożyć 3 klejnoty tego samego koloru w rządku) i klasycznej gry rpg. Faaaajne! Poza tym eh, wstyd się przyznać planuję zainstalować Simsy 3. Nie wiem jeszcze czy to zrobię, ale no... Noszę się z tym zamiarem. Trochę wstyd.

I z tym pisarskim zacięciem idę stworzyć jakiś artykuł potrzebny rodzicielce.

wtorek, 13 września 2011

fenomen sześćdziesięciu groszy.

Jak w tytule. Na czym polega? No taka przykładowa sytuacja. Idziemy sobie na przykład ulicą i podchodzi do nas taki przykładowy biedak. I odzywa się w te przykładowe słowy: "Jak tam zdrówko? Macie może 60 groszy?" Nie. "Albo papieroska?" Nie. No to druga sytuacja. Stoimy sobie przykładowo z drugą połówką i podchodzi taki pijaczek: "Hehe, szczęśliwi, macie może 60 groszy?" Nie. "Aaaa to ja powiem szczerze, nie wyglądacie na takich co nie mają." A ty nie wyglądasz na takiego, co nie może sobie zarobić. No, kurwa. I tak dalej, i tak dalej. Nie wiem, albo jakoś kiedyś tego nie dostrzegałam albo było tego żebrania o pinondze na piwo albo fajkę mniej. Eh, co za świat, nie chce mi się tego nawet komentować. I każdy żul chce dokładnie sześćdziesięciu groszy. Jedynym konkretnym moim wnioskiem w związku z tym jest to, że szlugi na sztuki kosztują już właśnie te 60 groszy. No, faje zdrożały.

Co jeszcze. A... Jak chodzę w wysokich butach to nie napierdala mnie stopa. To całkiem miłe. Niemiłe jest to, że coś mi łupie w biedrze łoj. No wrak człowieka. Idę jutro biegać, tak dłużej być nie będzie.

niedziela, 11 września 2011

śliwki, śliwki znowu.

Tak jak obiecałam, są i muffiny! Ze śliwkami i cynamonem ;) Maluję paznokcie, więc jest to dobry moment, żeby wrzucić coś na blog.

Składniki: 
SUCHE
  • 2 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 0,5 szklanki cukru cukru
  • 2 łyżeczki cynamonu (ale to wedle uznania, ja lubię, więc daję nawet więcej)
MOKRE
  • 2 jajka
  • 0,5 szklanki oleju
  • 300 g kwaśnej śmietany
  • (+ śliwki...) 
No to do dzieła. Najpierw do jednej michy wrzucamy składniki suche. 


I jeszcze cynamon!


Potem robimy sobie herbatę. Zieloną. (Kawa już dziś była, to dlatego herbata.)


Jedziemy dalej. Mieszamy razem wszystkie mokre składniki.


Wrzucamy suche do mokrych!


Siekamy śliwki na mniejsze kawałki...


Dorzucamy do masy i mieszamy, mieszamy :)


Wrzucamy do foremek. 


I pieczemy w 180 stopniach przez 15 minut!


I już! Zachomikowałam sobie kilka, żeby wszystkiego mi nie zjedli. A jedzą dużo. I mówią, że dobre ;) Polecam zatem!


śliwczane życie.

Nasza podwórkowa śliwka postanowiła obrodzić. No to ja postanowiłam piec różne rzeczy z dużą ilością śliwek naraz. Na pierwszy ogień: ciasto ze śliwkami!

Składniki: 

  • 2 szklanki mąki
  • 4 jajka
  • 0,75 szklanki cukru
  • 0,75 szklanki śmietany
  • 1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia
  • 0,5 kostki margaryny (125g mniej więcej)
  • śliwki (0,5 - 1 kg)
Wykonanie: 

Ze śliwek wydłubujemy pestki, kroimy je mniej więcej na połówki (spokojnie mogą być mniejsze kawałki).


No. Teraz możemy sobie zrobić kawę. Taaaak. It's good for you.


Skoro mamy kawę, to możemy kontynuować. Oddzielamy żółtka od białek i ucieramy żółtka z cukrem (mikseeerem).


Dobra. Do tego dorzucamy śmietanę...


Potem mąkę i proszek do pieczenia.



Topimy margarynę, dolewamy. Miksujemy do otrzymania jednolitej ciapy. 


Ubijamy uprzednio oddzielone białka na sztywną pianę (ze szczyptą soli).


Pianę dodajemy do ciapy i delikatnie mieszamy (tym razem łyżką).


Mieszamy, mieszamy aż do uzyskania jednolitej masy.


Masę wylewamy na blaszkę, a na wierzchu układamy śliwki, skórką w dół.


Wrzucamy do piekarnika i pieczemy w 180 stopniach przez około pół godziny.


Oto jest.


W zasadzie to już nie ma. Połowy... A jeszcze ciepłe!
Potem mam jeszcze w planie śliwkowe muffiny. Ale to potem. Chcę je zabrać mojemu M., a boję się, że za wcześnie zrobione za wcześnie znikną. I nie dożyją jutrzejszego poranka ;)

czwartek, 8 września 2011

szarlotkaaa!

Z tego wszystkiego upiekłam szarlotkę. Jest jeszcze ciepła, ale szarlotka na ciepło jest taka dobraaa... Ja ograniczam cukier, bo cukier jak wiemy w dużych ilościach szkodzi (cukier => kilogramy => otyłość => miażdżyca => zawał => śmierć), więc robię szarlotkę z jak najmniejszą jego ilością.

Składniki:
CIASTO
  • 50 dag mąki
  • 25 dag margaryny lub masła
  • 2 żółtka
  • 10 dag gęstej śmietany (tak ze 2 duże łyżki mniej więcej)
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • (opcjonalnie można dać 15 dag cukru, ale ja robię wersję bezcukrową więc nie daję)
NADZIENIE
  • 1 kg jabłek
  • trochę cukru
  • duuuuuuuuuuuuuuużo cynamonu


Przygotowanie:
No dobra. Wrzucamy wszystkie składniki na ciasto do michy. 


Ugniatamy, ugniatamy i dzielimy na pół.


Wrzucamy to do lodówy. Obieramy jabłka, trzemy na tarce o dużych oczkach i wrzucamy do gara. Wsypujemy trochę cukru. Ile? To zależy, trzeba próbować, czasem jabłka są kwaśne - wtedy więcej, czasem słodkie - wtedy mniej. Gotujemy, gotujemy, dodajemy cynamon i gotujemy. Ja wrzuciłam chyba całe opakowanie cynamonu, no bo go uwielbiam - proste.



Potem robimy sobie herbatę. Herbata jest dobra. Nie tak jak kawa, ale picie kawy na noc chyba nie jest najlepszym pomysłem. W zasadzie to chyba wszystko jedno, teina, kofeina... ale co tam.


Okej, skoro mamy herbatę, to możemy przystąpić do dalszej pracy. Połowę ciasta wyciągamy z lodówki i rozwałkowujemy. 


Układamy w blaszce uprzednio posmarowanej tłuszczem i posypanej bułką tartą. Dziurawimy ciasto widelcem. Przyznam, że nie wiem po co, ale mama uczyła, że tak trzeba.


Pieczemy tą warstwę około 15 - 20 minut w 180 stopniach. Generalnie chodzi o to, żeby się w miarę upiekła. Wyjmujemy i układamy jabłka.


No i kładziemy drugą warstwę ciasta. Ja osobiście ścieram na tarce o dużych oczkach. Po prostu tak mi wygodniej, a w dodatku ładniej wygląda.


Pieczemy kolejne 20 minut w 180 stopniach. Na najwyższej półce piekarnika.


Oto jest. 


A i co do kuchni to skojarzyły mi się takie dwa zabawne dialogi.

M: w ogóle Ty pół życia spędzasz w kuchni :D
Ja: wiem, ale jakie mam wyjście
Ja: jestem kobietą

P: może powinnaś sex blog kulinarny prowadzić
P: tyle w tym pasji widać w opisach
Ja: i między fotkami jedzenia wrzucać jakieś cycki
Ja: spoko.

No. Kuchnia, cycki. Spoko.

marazm i smutne książki.

Eh, marazm. Opuściły mnie siły zupełnie. Jest mi zimno, chce mi się spać, ale z drugiej strony  nie chcę spać. Poza tym męczy mnie ogromne pragnienie czekolady i to cały dzień. Aż pochłonęłam z 6 kawałków. Drażni mnie każdy głośniejszy dźwięk. No i moja stopa nadal jest spuchnięta. Głupia.

Poza tym skończyłam czytać "Krainę Chichów". Książka jest dobra, ale nie mogę powiedzieć, że mnie zaskoczyła, tak jak mi zapowiadano, że mnie zaskoczy. Jakoś tak. I znowu umieranie. Umieranie w książkach. Chyba w każdej książce, którą przeczytałam tego lata (a nie było ich mało), ktoś umierał. I to ktoś, kto nie powinien umrzeć. Ogólnie rzecz biorąc, mam już dosyć smutnych zakończeń książek. Czemu nie ma powieści dla dorosłych, w których nie ma umierania? Chociaż w sumie czytałam jakoś ostatnio bodajże "Pałac Północy" skierowany raczej do młodszych czytelników i tam też pełno śmierci. I smutne zakończenia. Nie chcę już smutnych zakończeń. Życie przecież takie nie jest...

wtorek, 6 września 2011

wosiane ciasteczka.

Po wczorajszych wojażach boli mnie stopa. Kilka miesięcy temu potężnie się w nią uderzyłam i bolało, bolało i przeszło. A od wczoraj znów. I puchnie nieco. Chyba powinnam chodzić w butach na obcasach, tak to na pewno o to chodzi, za dużo biegam w płaskich.
Żeby nie było tak nudno, to dorzucę przepis na fajne wosiane ciasteczka bez cukru. Zdrowe, pożywne i dość łatwe.

Potrzebne są:
  • 1 szklanka otrębów owsianych
  • 1 szklanka płatków owsianych
  • 1 jabłko
  • około 3/4 szklanki wiórków kokosowych
  • szklanka mąki
  • 1/4 szklanki oleju
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2 łyżeczki cynamonu
  • 1 szklanka wody
  • 1 jajko
Jak zrobić? Najpierw musimy umyć jabłko, obrać jabłko, i zetrzeć jabłko na tarce o dużych oczkach. 


Następnie robimy sobie kawę. Kawa jest dla nas dobra.


Do michy dorzucamy wiórki kokosowe, otręby i płatki owsiane.


Mieszamy, mieszamy. Bierzemy drugą miskę i do niej wrzucamy mąkę, jajko, olej, proszek do pieczenia, cynamon i szklankę wody.


To też mieszamy, mieszamy.


Skoro już wymieszaliśmy, to do drugiej miski wsypujemy zawartość pierwszej!


Po wymieszaniu powinniśmy otrzymać dosyć gęstą ciapę. O, taką.


Łyżką układamy ciapę na blaszce. Mniej lub bardziej na kształt ciastek.


Pieczemy w 200 stopniach. U mnie z zegarkiem w ręku - 13 minut. Tak do 15 minut powinny być upieczone.


Tadaaaam! Mnie wyszło z tej porcji 60 ciasteczek. 


Są takie dobre, że zjadłam już 5. Rozpusta!

sobota, 3 września 2011

szafowe porządki.

Eh. Spain 2010, Bułgaria 2011, hehe super, że byliście na wakacjach zagranico. Naprawdę bardzo fajnie. Cieszę się, że na fejsbunia wrzucacie 59 foteczek z wycieczki, to zaiste bardzo interesujące. No błagam, ludzie. Nie wiem, nie rozumiem dlaczego niektórzy z lubością chwalą się swoimi wojażami przed całymi 300 znajomymi. W sumie łechtają swą próżność (TAKA JESTEM KURWA PIĘKNA W EGIPCIE) i pokazują, że stać ich na tripy za miliony dolarów. No w sumie spoko.

W ogóle posprzątałam w szafie i okazało się, że mam miliony za dużych ubrań (oddałam mamie) i miliony ubrań, o których zapomniałam, a są cudowne. Chyba jednak lubię sprzątać w szafie.

I zauważyłam jeszcze jedną sprzeczność. Ja tak bardzo nienawidzę ludzi, a tak bardzo mi ich brakuje, kiedy siedzę przez kilka dni w domu. Jak to możliwe?

piątek, 2 września 2011

smutne książki o wojnie i umieraniu.

Właśnie skończyłam czytać "Pożegnanie z bronią". Cholera, dlaczego Heminway zawsze kończy się tak, jak ja nie chcę, żeby się skończył? Wszystko jest fajnie, ładnie, pięknie, aż tu nagle ktoś umiera. Co za ironia losu. Smutno mi teraz.

Z przemyśleń dzisiejszych. Idąc na zakupy mijałam dzieciaki opuszczające gimbazę. Może ja tetryczeję, ale wydaje mi się, że za moich czasów 13letnie dziewczynki nie malowały oczu czarnymi kredkami. Jezu, jak użyłam raz w roku na zabawę choinkową tuszu do rzęs mamy to była dopiero radocha. A tu co drugie dziewczę czarna krecha dookoła oka. I farbowane włosy. Koniecznie (ale to koniecznie!) na czarno albo na jasny blond. Ja do tej pory włosów nie farbowałam... Inna sprawa, że te małe dziewczątka wyglądają paskudnie. Jak tanie lambadziary z wiejskiej dyskoteki. Szoke. Ooo i co jeszcze mnie mierzi. Taki dialog słyszałam. Mała gruba tleniona blondyneczka do drugiej małej na czarno farbowanej siksy: "TYLKO MI SIĘ TAM NIE SCHLAJ! Ja już wiem jak było wczoraj!". No sorry helou, ale ja jak wypiłam pół piwa w 2 klasie gimbazy to było takie łoooo. Gdzie są rodzice, ja się pytam?

W ogóle bardzo źle mi się ostatnio biega. Dobiegam to połowy trasy i czuję się wykończona. Nie mam motywacji, nie mam siły. I tak chyba od 3 dni. Źle mi z tym, ale naprawdę opadam z sił strasznie po tym kawałku biegiem. Jakieś złe moce mnie opętały.

To, co piszę dziś w jednoznaczny sposób przeczy temu, że cały czas jak przykładna kobieta siedzę w kuchni (co ilustrowały bardzo ładnie moje poprzednie posty - nic tylko gotowanie). No. Serio. Wychodzę z kuchni (łańcuch za długi?) O i obiadu dziś nie zrobiłam. Ale muffiny za to. A przecież muffiny > obiad.

najlepsze muffiny świata.

Zrobiłam dziś chyba najlepsze muffiny na świecie. Marchewkowe! Z pomarańczowym lukrem. Pachną mega, smakują mega i w ogóle. Przepis poniżej. I wyjątkowo dokładna fotorelacja. Tak dobre muffinki wymagają dobrej dokumentacji!

Do ciasta potrzebujemy:

składników SUCHYCH
  • 1,5 szklanki mąki
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 0,5 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 0,75 łyżeczki soli
i MOKRYCH
  • 3 dużych marchewek (żeby były 2 szklanki startej)
  • 0,75 szklanki oleju
  • 3 dużych lub 4 mniejszych jajek
  • 0,5 szklanki cukru
  • 1 łyżeczki cynamonu
  • 0,5 łyżeczki imbiru
  • 0,25 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1 łyżeczka olejku waniliowego
Żeby zrobić lukier musimy mieć jedną dużą pomarańczę i około 1 - 1,25 szklanki cukru pudru.

Dobra, to przejdźmy do wykonania. Najpierw obieramy marchewkę i trzemy ją na tarce. Ja mam automatyczną huehue.


Skoro mamy już startą marchewkę, to możemy zrobić sobie kawę. Mocną kawę z mlekiem. It's good for you. 


No dobra, mamy już kawę, możemy kontynuować. Zacznijmy może od wymieszania razem mokrych składników. Wrzucamy do miski jajka, olej i cukier (ogólnie ja dałam pół szklanki, ale to może być nadal nieco za dużo, więc proponuję troszkę mniej) i mieszamy, mieszamy!


Potem dodajemy olejek waniliowy.


I startą marchewkę.


Potem znów mieszamy i przyprawiamy cynamonem, imbirem i gałką muszkatołową.


Kolejną czynnością którą powinniśmy wykonać jest wymieszanie "suchych" składników w osobnej misce. No to mieszamy razem mąkę, proszek do pieczenia, sodę i sól. Dodajemy to do "mokrych" składników.


Znowu mieszamy. Finalnie, masa powinna wyglądać tak:


Masę nakładamy do foremek. Ja używam silikonowych papilotek, są chyba najlepsze jeżeli chodzi o muffiny. Babeczki łatwo się z nich wyjmują, nie przypalają się. No i dodatkowo silikon nie stwarza problemów z myciem.


Muffinki pieczemy w 180 stopniach przez 15 - 20 minut. W międzyczasie zajmiemy się przygotowaniem lukru. Parzymy we wrzątku pomarańczę. Potrzebujemy około 3 łyżeczek startej skórki. Do startej skórki dodajemy około 2 łyżek świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. Na koniec dodajemy około szklanki cukru pudru. Ja swój zmieliłam sama w maszynie rodem chyba jeszcze z PRLu ;) 



Muffiny powinny być już upieczone. Wyjmujemy je z piekarnika. 


Na koniec ozdabiamy uprzednio przygotowanym lukrem. Voila! Muffinki gotowe. Są pyszne, aromatyczne i w ogóle. I pierwszy raz w życiu wyszedł mi lukier, który zastygł w dość krótkim czasie. Polecam się na przyszłość.


Kradzione stąd ;)