środa, 28 listopada 2012

powiedz hello, pomachaj goodbye.

Powód, dla którego tu weszłam jest prozaiczny. Chcę sobie pogadać, a powoli tracę głos. Jakoś działał cały dzień, ale teraz zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Chyba mam chorą krtań, bo rano też nie miałam głosu. Biedna krtań. Mam nadzieję, że nie umrę od tego. No wracając do zagubionego wątku - skoro nie mogę sobie pogadać, to sobie popiszę!
W sumie to nie mam specjalnie też o czym, nie żeby moje życie było nudne, bo jest całkiem wporzo. Zdarzyło mi się nawet ostatnio wracać z imprezy już dziennym autobusem (3cim chyba), co uważam za duży sukces, gdyż no dawno tego nie uświadczyłam (co świadczy o tym, że powoli wapnieję i przyrastam do ciepłego koca w ciepłym łóżeczku).
Niestety moje brate chwilowo jest w posiadaniu PSP i niestety spędziłam właśnie godzinę grając w jakąś śmieszną japońską grę, w której są takie śmieszne bongosy i trzeba tapować w rytm muzyki. Fajne, totalnie nie rozumiem chińskich czy tam japońskich raczej znaczków, ale doszłam do tego jak się w to gra i jest spoko. W sumie tytułu tej gry też nie potrafię rozczytać.
Dooobra, idę do cukrzycy, muszę jeszcze wymyślić w co się jutro ubrać, bo zrobiłam pranie stulecia no i wszystko się suszy. Tak w ramach ukulturalnienia, wrzucę jeszcze dobry kawałek, ogólnie jest to cover Soft Cell (którym zajarałam się przypadkiem przeglądająć Marca Almonda na jutjubie), ale bardzo fajny.

poniedziałek, 12 listopada 2012

skin too tight and eyes like marbles.

Ano. Piszę tu znowu, bo muszę się uczyć. No nietrudno zgadnąć, nietrudno. Tzn, uczyłam się już wczoraj (to jest, powtarzałam bo teoretyczna derma była przecież ojezo przed świętem trupa) i liczę cały czas na to, że mi to wystarczy do w miarę bezproblemowego zaliczenia jutro egzaminu praktycznego. Yaaay, ale nie narzekam, co to to nie.

Co do narzekania, to w zasadzie ono skłoniło mnie do napisania (chciałam napisać "pierdolnięcia", ale dobra tam, będę kulturalna) tej notki. Wchodzę sobie na fejsbuka a tam narzekanie, że omatkocórkojezuchrzyste tyle nauki na tych studiach. Nie będę żyć/wychodzić z domu/jeść/spać bo ten drugi rok to taki ciężki że japierdolę. Srsly, guyz, nie ma to jak stwarzanie sobie samemu problemów i budowanie chorej otoczki wokół wielkich studiów jakimi jest przecież MEDYCYNA. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest tego mało, dlatego, że zasadniczo to nie jest, ale na cholerę narzekać wszędzie dookoła i publicznie. Chyba tylko licząc na to, że ktoś pogłaszcze po główce i powie, że ojojojojoj jakie ty masz trudne te studia, jaki ty jesteś mądry, ile się musisz uczyć o mamo... Aaaa no wkurwia mnie to, tak tylko chciałam pomarudzić. No ja też narzekam że mi się nie chce, ale no nie wiem, nie zamierzam publicznie deklarować rezygnacji z życia prywatnego w jakimkolwiek aspekcie, BO MAM TAKIE CIĘŻKIE STUDIA I JESTĘ TAKA MĄDRA.
Dobra, już, już, koniec, wylałam swoje frustracje.

Hihi, jak mi się będzie chciało to odbiorę sobie jutro bilet na koncerciwo. Taki jest plan. Pójdę sobie na zajęcia, potem na egzamin, a potem w nagrodę odbiorę wejściówkę. No ok, pochwalę się, w marcu w Polszy grajo Mumfordzi i w sumie to muszę tam być. Od kiedy się dowiedziałam to musiałam. Chcę, chcę, chcę. I jaram się jak gimnazjalistka, autentycznie. Już dawno temu sobie zadeklarowałam, że jak będą u nas, to idę. Niezależnie od ceny. I w sumie cena dosyć wysoka jak na moje ograniczone finanse (88 zł), ale tak naprawdę niewysoka w stosunku do klasy zespołu. Że zagramaniczny i no taki fejmowy. Taki np. Roguc (dotknij mnie ręką schodzącą w mrok) sobie liczy koło 5 dyszek za koncert, więc ten no, nieźle. Swoją drogą chyba musieliby mi dopłacić, żebym chciała zobaczyć Comę na żywo. No, ale dobra, dosyć dissów na słabą muzykę i grafomańskie teksty.

Aaaa i dostaję tyle jedzenia. Mój M. podarował mi oliwki z pastą tuńczykową w środku, jeszcze ich nie zaczęłam zjadać, ale na pewno są super, oliwki są super <3  A od brate dostałam karmel w czekoladzie, planuje się nim podzielić z mym lubym, bo sama mam jeść takie frykasy, toż to nie po bożemu (no i ma cholerstwo aż 155 kcal w 28 g). Jak to przeczyta dziś, to będzie wiedział, że dostanie słodycza, a jak nie przeczyta to będzie niespodziewanka. Wszyscy lubią niespodziewanki.

Tabdabadam, to jeszcze music video na koniec. Wzruszające dosyć jest. Miałam łzy w oczach jak oglądałam.



PS. Co do drugiego roku studiów, to tak z 2/3 przechlałam. Pozdrawiam.  

wtorek, 30 października 2012

catlife.

Tu miały być bluzgi ale się powstrzymam. Zaczynam mieć totalnie wyjebane na wszystko dookoła i sobie chyba po prostu pójdę najzwyczajniej w świecie w kimę. Trochę ze mnie taki dzisiaj mały frustrat, bo wkurwia mnie fakt, że mam do nałki tyle, a fizycznie nie ogarniam. I to mnie frustruje, tak. W sumie to są same fajne rzeczy, znaczy to, co do ogarniania mam, nawet się jaram, ale no kurwa, proszę, nie tyle w 2 dni, serio. W sumie w 2 wieczory zasadniczo, tak. Smuteczek.

Chciałabym być kotem. Mogłabym leżeć, wygrzewać się i czekać aż ktoś mnie nakarmi czymś dobrym a potem pogłaska. I potem znowu pogłaska, i się pobawi ze mną. A ja bym leżała i leniwie tylko się przewracała z boku na bok, ewentualnie raz dziennie zmieniła miejscówę. Boże, dlaczego nie stworzyłeś mnie kotem?

niedziela, 28 października 2012

nostalgia is all around.

Eeee od czego by tu... Aaa, no dawno mnie tu nie było. Nie wiem, nie chciało mi się, cośtam, cośtam. Przepisu nie będzie na żadne ciasto ani insze muffinki, gdyż nie posiadam chwilowo piekarnika.Chęci w sumie też nie do końca posiadam, but we'll fix it. Nie mam czasu po prostu no.
No mogłabym coś napisać o studiach. Blablabla, no fajnie jest! Tzn, uczę się teraz dermatologii, jest w sumie spoko, chyba najlepiej ogarnięte zajęcia jak do tej pory. No ale doobra, nie będę przynudzać, kogo to właściwie obchodzi.
Pomalowałam paznokcie, piję sobie zieloną herbatkę i nie chce mi się uczyć, czyli standardzik. Tak sobie myślę, że obejrzałabym albo "Love Actually" albo "Four Weddings and a Funeral" i pewnie obejrzę, acz nie dziś, dziś muszę się uczyć. No i pewnie sama obejrzę, bo kto by chciał oglądać ze mną po raz n-ty te same filmy. A są takie ładne. Na pocieszenie słucham sobie piosenków:


No. Ładne, nie? To pewnie przez tą jesienną aurę. I pierwszy śnieg. Cholera w jesieni wszystko byłoby fajne, gdyby była cieplejsza. Zima też byłaby super, gdyby nie temperatury na minusie. Chociaż to jest tak, że ja w zasadzie lubię te minusowe temperatury i śnieg lubię, tylko tak bardzo marzną mi łapki. Do bólu no aż cholera jasna. Ale Raynaud chyba nie mam, nie sinieją nic a nic. Tylko bolą. No i nie lubię marznąć o nie.

O i w ogóle ostatnio chyba się pozbyłam natręctwa, które kazało mi sprawdzać ile ważę minimum raz dziennie. Odchył o 1 kg w górę wielce mnie zawsze zasmucał. Teraz nie mam wagi, więc problem solved. Ale zaczęłam chodzić na taniec brzucha, więc mówię sobie, że się przecież ruszać. I ta czekolada gorzka z pomarańczą z biedry wcale nie sprawi, że będę grubasem, right?
Na pocieszenie druga wersja powyższego kawałka, która też mi się podoba. Była w soundtracku fajnego filmu i to dlatego pewnie. O, proszę.




Btw, zastanawiam się czy już kiedyś tej muzy tu  nie wrzucałam, tudzież czy nie pisałam o tychże filmach, bo te stany nostalgii nawracają do mnie corocznie. Chciałam napisać, że jak łuszczyca na wiosnę/jesień, no ale może powinnam się powstrzymać od aluzji do rzeczy, których się aktualnie uczę, bo jak widzę to na innych blogach to w sumie za każdym razem stwierdzam, że to takie słabeeee.

wtorek, 24 lipca 2012

yaay, muffins.

Także ten. Nic ciekawego się nie dzieje, zajmuję się craftingiem (craftuję sobie różne ładne rzeczy, np. wczoraj zrobiłam sobie kokardkę do włosów i bransoletkę), ewentualnie pieczeniem. I o pieczeniu dziś będzie znowu. Mianowicie o dyniowych muffinach. Robiłam już kiedyś, ale dziś zmodyfikowałam przepis i nie wiem, czy po tej modyfikacji efekt końcowy nie jest nawet lepszy! Na pewno jest słodki, mokry i mogłabym pochłaniać go i pochłaniać, gdybym się nie bała, że przytyję.

Składniki:
SUCHE

  • 1,5 szklanki mąki
  • 1 szklanka cukru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/2 łyżeczki imbiru
MOKRE
  • 2 jajka
  • 1/3 szklanki oleju
+ mniej więcej 500 ml puree z dyni, 

Posypka 
3 łyżki cukru + 1 łyżeczka cynamonu

Przygotowanie:
No i jak zawsze, mieszamy razem suche, mieszamy razem mokre. Potem dorzucamy dynię, mieszamy. Wrzucamy do papilotek, ozdabiamy posypką i pieczemy 15 minut w 180 stopniach. Tadaaam! Są taaaaakie dobre.


niedziela, 22 lipca 2012

long time no see.

Again, dawno mnie tu nie było. No, ale nic to, dużo się działo u mnie ostatnimi czasy. Niby wakacje, takie tam, ale nie udało mi się jeszcze porządnie odpocząć. Jakieś tam załatwiania, szukania mieszkania, cośtam, cośtam, no i o. Od kilku dni dopiero chilluję. Wreeeeszcie udało mi się zobaczyć ze starymi znajomymi z ojczyzny, wreeszcie jest dobrze i w miarę spokojnie. No, a skoro jest dobrze, to udało mi się upiec też dobre ciasto. Na tyle dobre, że przeżyło pół dnia i w sumie nie zdążyło dobrze wystygnąć. A o zastygnięciu polewy to już nie mogło być mowy. Jako, że u babci zatrzęsienie wiśni i miałam do dyspozycji caaaałe wielkie wiadro, to poza dżemami (omnomnom, takie dobre) upichciłam czekoladowe ciasto wiśniowe! Dobra, skoro je tak zachwalam, to będę dobra, podzielę się przepisem!

Składniki: 
  • mniej więcej pół kilograma wiśni (wydrylowanych)
  • 2 szklanki mąki
  • 1,5 szklanki cukru
  • 200-250 g margaryny (kostka)
  • 4 jajka
  • pół szklanki wody
  • 4 łyżki kakao
  • 1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 0,5 łyżeczki sody
Przygotowanie:
Najpierw znajdujemy garnek. Proponuję średni, to zrobimy prawie wszystko w tymże w celu minimalizacji ilości naczyń do zmywania. (Spryyyytnie!) Wrzucamy do niego margarynę i topimy. Do tego (ciągle gotując) dorzucamy cukier, wodę, kakao i kawę. Gotujemy aż się wszystko ładnie rozpuści i powstanie jednolita masa. Zestawiamy z gazu, odlewamy około pół szklanki na polewę. Następnie, oddzielamy żółtka od białek. Białka ubijamy na sztywną pianę. Do uprzednio ugotowanej czekoladowej masy dodajemy mąkę, proszek do pieczenia, sodę i żółtka i miksujemy mikserem (tak chyba najwygodniej, ale łyżką też można.) Do tak uzyskanej substancji dodajemy delikatnie łyżką sztywną pianę i nadal delikatnie i z wyczuciem mieszamy także łyżką. Na samym końcu, do ciasta dodajemy wiśnie i mieszamy. Voila! Wylewamy do formy (u mnie tortownica) i pieczemy około 40 - 45 minut w 180 stopniach. Po wyjęciu z piekarnika, ozdabiamy polewą i oto jest! Najlepsze ciasto czekoladowe z wiśniami na świecie!


wtorek, 5 czerwca 2012

jedzenie.

No jak mam już nową baterię do laptopa, to zasilacz musi się zje.. ekhm, no dobra, popsuć. Konkretnie to kabel - ułamać. Smutek. Chyba trochę nie przeżył transportu... A transportowany był razem z laptopem i mną na lanparty do M. Co to było za lanparty! Cała noc i kawałek dnia z Diablo 2 i Soldier of Fortune. Piękne. Chcę więcej.
Ale póki co, nie dostanę. Tak. Mikroby we wtorek, potem cośtam i cośtam i powinnam się zacząć uczyć. Nawet nie wiem czego i w ogóle mi się nie chce. No takie życie już jest, o tak.
Tak poza tym, to ludzie to chuje. Kurde, mam odciski na łapkach. Podróż z zakupami w obu rękach i laptopem na ramieniu zatłoczonym autobusem nie była spoko. Chciałam sobie przycupnąć, przysiąść, ale się nie dało. No bo na jednym siedzeniu taki koleżka może w moim wieku ułożył sobie torbę. Potem się jakieś zwolniło i chciałam usiąść, ale no taka jedna trzydziesto-może-letnia kobieta mnie wyprzedziła. Przed nosem. Ale potem jak wsiadł taki spory byczek-tatuś z pociechą na rękach to mu ustąpiła. ALE PRZEDE MNIE WEPCHNĄĆ SIĘ MUSIAŁA. Nie no, zazwyczaj mi to jebie, ale no kurwa, miałam tak ciężkie rzeczy, że stałam przygarbiona opierając się o rurkę, bo nie miałam jak ustawić ich na podłodze. Wiem, że jestem młoda, mogę postać pitu pitu, ale kurde no inni też mogą. Ich torby także. Autentycznie będę pewnego dnia dissować tych wszystkich idiotów.
Kolejna mała dzisiejsza przygoda. Tzn, jej przedsmak. Otóż, uwaga - DZIEKANAT. Nie na darmo krążą legendy o chujowości tejże instytucji. Szanowne panie znowu mi czegoś nie dopilnowały/zgubiły/przechlały/chuj wie. No i jutro tam idę, będę walczyć. Ja jebięęę.
No i tak. Wszystko się chyba sprzymierza, żeby mnie wkurwiać. I żebym miała depresję. I doła. I wszystko. Ale spoko, już niedługo pewnie się uda.

Na koniec pozytywny akcent: zaopatrzyłam się w jedzonko na najbliższy tydzień. Mam takie dobre rzeczyyyy: brokuła, pieczarki, kiszoną kapustę, milion marchewek... ONMNOMNOMNOM. O i mam jeszcze fartuszek kuchenny, taki sam jak mój M. Tyle, że fioletowy!

poniedziałek, 14 maja 2012

campylobacter.

Miałam nie narzekać, ale no kurwaaaaaaa, serio. Japierdolekurwaaaa. Ok, od razu lepiej.
Jak się skończą te jebane rzeczy, które mnie stresują delikatnie, to pójdę do sklepu i kupię sobie baterię do laptopa. Smutno mi bez niej. Ogniwka sobie umarły na amen i nawet jak się je wymieni to nie działa. Cóż, takie czasy, że wszystko co się psuje trzeba wyrzucić do kosza, a nie naprawić. I kupić nowe. Najlepiej orginalne. Za dużo złotych polskich nowych, o tak. Eh.
I jeszcze z takich nieprzymusowych rzeczy toooo, to chcę sobie kupić taki tam utrwalacz do tapety. To znaczy, konkretnie do oczu, a raczej do kresek, które będę malować cieniem na powiekach :) Upatrzyłam sobie już nawet taki jeden, który podobno jest fajny i w sumie niedrogi. No, bo nie chwaliłam się, aleee na moje cudowne tegoroczne 18 urodziny, dostałam od dziewczyn moich cienie piękne cudowne wspaniałe z Inglota i śmieszny zakrzywiony pędzelek także stamtąd. Cienie mają kolory takie: żółty, pomarańczowy, malinowy, zielony i niebieski. I są idealne na lato. No i właśnie do nich, i do tego pędzelka potrzebuję utrwalacza do kresek. Tak.
A tak w ogóle skoro już się chwalę, to z urodzinowych prezentów dostałam jeszcze Prawo Dżungli. Czyli grę w totem. Odkąd pierwszy raz w nią zagrałam, to chciałam ją mieć. I MAM.
No i najpiękniejszy i najukochańszy prezent to koszulka od mojego M. Jest taka mega, że się nią tu nie pochwalę, bo może ktoś to czyta i nie będzie zaskoczony jak ją już zobaczy. A ona musi wywoływać efekt zaskoczenia i "O, ale masz fajną koszulkę!", bo inaczej byłoby bez sensu. Taka jest fajna. Jak ja.

sobota, 12 maja 2012

superbohaterowie i inne takie.

Taaak. Tak bardzo mi się nie chce, a to dopiero początek wszystkiego. Nie no nie, w sumie to sobie odpoczęłam wczoraj. No bo tak: od przed-weekendu-majowego się w kółko niemal uczę. Cały weekend majowy też, nawet się ze znajomymi nie widziałam w mej rodzinnej miejscowości. Smutek trochę, i taka pogoda się zmarnowała. I się uczyłam, uczyłam, w okolicach środy umarłam, bo to tak fajnie złapać sobie raz na jakiś czas jakieś paskudztwo. I nic nie jeść. Dziś jeszcze boję się wziąć do ust coś innego niż bułka z masłem. Serio. Wczoraj czułam się już jak człowiek, no i udało mi się szczęśliwie wieczorem wybrać na premierę The Avengers. Powiem jedno: łooooooooooooo. Polecam! Ten film był tak dobry, że w sumie to nie żałuję ani złotówki na niego wydanej. W sumie podobne miałam wrażenie po obejrzeniu Drużyny A. No bo tak, było dużo rozpierdolu, było HULK SMASH, był Tony Stark, jak zawsze błyszczący poczuciem humoru, był młot Thora, był prawy Kapitan Ameryka no i była Scarlett Johansson w roli Black Widow. W sumie to do końca filmu się zastanawiałam kto jest najbardziej zajebisty. Stanęło chyba na tym, że albo Hulk albo Iron Man, z przewagą tego drugiego. No. I ten żart wysokich lotów. Nie no bawiłam się przednio. Z takich minusów całego wypadu to a) reklamy przed filmem trwały 30 minut i b) zamiast oryginalnej ścieżki dźwiękowej na początku włączono nam wersję z dubbingiem. Płakłam trochę, ale interwencja przyniosła skutek i dostaliśmy film od początku po angielsku. Po polsku brzmiał arcybeznadziejnie, nie dałabym rady chyba tego obejrzeć. No ale ogólnie to jaram się mocno tym filmem i obejrzałabym go bardzo chętnie jeszcze raz. A, i chyba warto na dużym ekranie, tak, sceny rozkurwu są tego warte.
Obejrzałabym jeszcze Watchmenów. Booooże, jaki to był dobry film. Jestem prawie w połowie komiksu i przyznam szczerze, że woooow, awesome. Przez bite 4h w pociągu (w drodze na majówkę do domu) nic nie robiłam tylko czytałam i czytałam. Gdybym była amerykańskim dzieciakiem, to poza tym, że byłabym gruba, to na pewno spędzałabym całe dnie w Comic Book Store. W sumie to jest niesamowite, jak bardzo komiksowi superbohaterowie są wspaniali. Do końca nie rozumiem na czym polega ich fenomen, ale w pełni ich uwielbiam. Jak dorosnę, to chcę być takim jednym.
No i teraz znowu muszę się uczyć. Już w sumie mi się nie chce. Nic to wszystko nie jest warte, co mi po tym, serio, nie mam siły no po prostu. Wiem, że trzeba, wiem, że to ma sens i tak dalej, ale ja mam chyba dosyć już stresów i takich tam. Sobie wybrałam, hehe, gratulacje.
Z narzekania, to w całym moim mieszkaniu śmierdzi czosnkiem. W sumie nie mogę znieść trochę tego zapachu po ostatnich żołądkowych przygodach. Drażni mnie niesamowicie.
I jeszcze jest mi smutno. Takie tam.

niedziela, 8 kwietnia 2012

eeeaster.

Aaaaa święta. Jedzenie, dom, ciepło. Nie muszę nigdzie wychodzić na tą paskudną pogodę. Perfect. Upiekłam wczoraj babkę, dziś jej skosztowałam w ramach deseru po wielkanocnym śniadaniu :D Jest niezła. Co mnie cieszy szczególnie, bo przepis jest bardzo mocno mój autorski! Podzielę się, tak. Łaciata babka drożdżowa z pomarańczowym lukrem. Omnomnomnom.

Składniki: 

  • 4 szklanki mąki
  • 3/4 szklanki cukru
  • 1 cukier waniliowy
  • 3 dag drożdży (może być trochę więcej, ok. 4-5)
  • 3 jajka
  • 1 szklanka mleka
  • 8 dag stopionego masła (albo margaryny, whatever)
  • aromat pomarańczowy
  • kakao (+opcjonalnie 20g gorzkiej czekolady)
  • + sok z pomarańczy i cukier puder (na lukier)
Przygotowanie:

Rozcieramy drożdże z łyżką cukru, łyżeczką mąki i łyżką ciepłego mleka. Ważne, żeby mleko było ciepłe, ale nie gorące (żeby drożdży nie zabić). Odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. W międzyczasie topimy masło i zostawiamy to ostygnięcia. 3 jajka ucieramy z resztą cukru i cukrem waniliowym. Ja zrobiłam to mikserem. Dodajemy do tego nasz wyrośnięty drożdżowy zaczyn. Wlewamy resztę letniego mleka. Mieszamy łyżką. Dosypujemy mąkę, dodajemy kilka kropli (około łyżeczki) aromatu pomarańczowego i znowu mieszamy łyżką. Na końcu dodajemy stopione masło i mieszamy aż masa stanie się jednolita. Dzielimy ją na pół. Do jednej połowy dosypujemy około 2 łyżek kakao. Ja dodatkowo dorzuciłam 20g stopionej czekolady. I mieszamy. Tym sposobem mamy pół ciasta jasnego i pół ciemnego.
Smarujemy formę do pieczenia babki tłuszczem (np margaryną) i obsypujemy dokładnie mąką. Nakładamy na przemian trochę ciasta jasnego, trochę ciemnego. Odstawiamy na jakieś 40 minut do wyrośnięcia. Powinno co najmniej podwoić swoją objętość. Pieczemy w 180 stopniach przez około 25 minut. Ale może to potrwać dłużej - cóż, zależy od piekarnika.  
Gdy ciasto się piecze, możemy przygotować lukier. Do połowy szklanki soku pomarańczowego dosypujemy cukier puder (tyle, ile sok przyjmie). Nie dam głowy, że taka ilość lukru wystarczy, dlatego zawsze można zrobić więcej. Ja zrobiłam. 
Wyjmujemy babkę z piekarnika, pozostawiamy do wystygnięcia i polewamy lukrem. Omnomnomnom.


W ogóle miałam dzisiaj jakieś koszmary. Śniło mi się, że jakieś inne laski mają taki sam różowy stetoskop jak ja. Wcale nie chcę, żeby ktoś był taki jak ja. Bronię się przed tym rękami i nogami. W sumie to chyba dlatego... eee, albo nie będę pisać dlaczego. Wyjdzie na to, że się uważam za fajniejszą od reszty, a tak nie jest :D 

czwartek, 5 kwietnia 2012

poderwij mnie.

Ogólnie to tak. Ponarzekałabym sobie, ale nie mam komu. Dostaję dziś caaały dzień prawie jakieś dissy za darmo. Same przykrości. Może ja za dużo narzekam, może nikomu nie chce się mnie już słuchać. Smutne to trochę, no ale co ja mam zrobić. No a może faktycznie, to co mówię jest niewarte słuchania. Czy cokolwiek. Rozmawiania ze mną. Pewnie i tak nie mam racji, wszyscy są przecież najmądrzejsi. Generalnie smutek.
No i siedzę sama w mieszkaniu. Wielki Piątek z kolokwium juhuuu, wszyscy jadą do domu, ja siedzę.

Żeby mi było weselej to wrzucę sobie przepis. Dooobry przepis. Ladies and gentlemen... Tiramisu!

Składniki:

  • 500 g serka mascarpone (polecam zakupić w biedrze mascarpone z piątnicy, albo lidlowe - cenowo wychodzą bardzo spoko)
  • 4 jajka
  • 200g śmietanki 36% (albo 30%, wszystko jedno) 
  • 2 paczki podłużnych biszkoptów
  • świeżo zaparzona, mocna kawa
  • 3 łyżki cukru pudru
  • prawdziwe kakao (np. decomoreno) do oprószenia
  • likier Amaretto - ok. 2 kieliszków
Przygotowanie:

Ucieramy żółtka z cukrem na gładką masę. Najlepiej mikserem. Do tego dorzucamy serek i też miksujemy. Ubijamy śmietankę (z niewielkim dodatkiem cukru waniliowego można), dodajemy do masy i znów miksujemy. Do tak uzyskanej masy dodajemy amaretto. Tym razem dałam 1 kieliszek, ale imho z 2 jest fajniejsze. Bardziej migdałowe. Ubijamy na sztywno pianę z białek. I uwaga! Po dodaniu do masy mieszamy wszystko razem łyżką. Inaczej może opaść. Układamy w naczyniu żaroodpornym biszkopty. Jeden przy drugim. Nasączamy je kawą. Na biszkoptach kładziemy pierwszą warstwę masy (połowę). Układamy drugą warstwę biszkoptów i ponownie nasączamy je kawą. Pokrywamy drugą połową masy. Całość wstawiamy do lodówki na noc (im dłużej tym lepiej). Przed podaniem posypujemy dokładnie kakaem. Tadaaaam! Deser gotowy. Trochę się rozpada przy nakładaniu, więc w wersji np. dla gości, polecam zrobienie deseru w pucharkach, miseczkach etc. Ale jest przepyszny. Idealny. Ma dużo kalorii, alkohol, kakao i jest słodki.


Aż zgłodniałam. A na kolację zjadłam 2 pomidory z milionem rzeżuchy, bardzo, bardzo ostrej rzeżuchy, i ziołami prowansalskimi. Tak bardzo pyszne.

A w ogóle, to z dobrych rzeczy, w tym tygodniu (niestety tylko 4 dni) miałam zajęcia na oddziale noworodkowym/położniczym. Ej jak tam było fajnie. Serio. Megafajnie :)

niedziela, 1 kwietnia 2012

śmieszne rzeczy.

Tak mnie coś naszło, żeby się tu odezwać. Muszę coś zacząć ogarniać, bo sobie przeleniuchowałam prawie całe wczoraj. No, ale to zaraz. 
W sumie to chciałam się podzielić zabawną historią. Zasadniczo jestem już stara, prawie 22 lata, to już moment, żeby nie wiem, wydorośleć czy coś i tak dalej. No, ale zdążając do meritum. Często pytają mnie o dowód osobisty, gdy próbuję dokonać zakupu jakichś wyrobów alkoholowych. Nie ma co, to całkiem miłe. Zawsze lepiej wyglądać młodziej niż starzej. W moim przypadku młodziej o minimum 5 lat. Ciekawe czy to oznacza, że kiedy będę miała lat 30 to będę wyglądać na 25? :D No dobra, ale wracając do opowieści. Na piwie byłam bodajże w ostatnią środę z moim prywatnym chłopakiem i dwoma kumplami. W każdym razie chciałam sobie drogą kupna nabyć miodowego ciechana. Podeszłam więc z M. do baru no i wywiązał się taki dialog:


pani barmanka: No, ale ja chciałabym zobaczyć wasze dowody.
(M. wyciąga dowód, ja także)
pani barmanka: Ale to od koleżanki głównie.
ja: Jasne, spoko.
(wyjmuję, już podaję, M. chwyta mnie za rękę)
M: A ile by jej pani dała?
pani barmanka: Nie wiem, ale na pewno nie 18.
(podaję jej dowód)
pani barmanka: Oooo... Mój rocznik. 
Badum tssss.


Udało mi się zrobić całkiem dobrą rzecz wczoraj (w sensie całkiem smaczną, słodką i kaloryczną) dla M., ale to niespodzianka i nie mogę tu upubliczniać co to. Później. Razem z przepisem będzie. 

sobota, 24 marca 2012

narkoman.jpg

Warszawa jest fajna w takich wieczornych/późno popołudniowych godzinach, kiedy robi się ciemno i jest w miarę ciepło. Kojarzy mi się z takimi dobrymi czasami picia alkoholu na polach mokotowskich czy nad inną Wisłą. Aaaa, w ogóle. Poszłam na chwilę do sklepu po jakieś owoce/warzywa i jogurty coby z głodu nie umrzeć i w sumie w efekcie oprócz nich kupiłam sobie anyżkową tabakę i lakier do paznokci. W kolorze nude, taka jestem modna.


Btw, pomarańcze w kerfie po 1,99zł za kilogram, całkiem nieźle. Ale nie wiem czy dobre, nie jadłam jeszcze. Swoją drogą jakaś dziwna starsza pani dopytywała się mnie czy je jadłam i czy dobre, no to powiedziałam, że nie wiem. I jeszcze o jabłka pytała. Też nie wiedziałam :(


Pochłonęłam za to dziś mnóstwo czekolady. Ale to nic, bo oprócz niej jeszcze tylko parówkę i jogurt. I marchewkę. Więc tak sobie myślę, że chyba nie, nie będę gruba. Hope so.

piątek, 23 marca 2012

takie tam.

To jest jakaś forma masochizmu, że od czasu do czasu trafiam na blogi jakichś lasek - studentek, które tak bardzo pierdolą o tej swojej smutnej nauce na lekarskim... Jakie to jest słabeee i smutne. W sumie wiem, że się powtarzam, ale przed chwilą wpadłam przypadkiem na kolejny taki blog i postanowiłam się tym podzielić. Tak.

Poza tym jest tak cudownie, świeci słonko, robi się ciepełko. Tłumy ludzi wyszły z domów, żeby spacerować nad Wisłą i wygrzewać mordki na słoneczku. W tym ja. Jest superładnie i w ogóle wiosna. Niach niach. Dobrze mi, to jest chyba ta rzecz, której w życiu potrzebuję. Ciepełko i słonko. Jak kot. W zimie mogłabym leżeć na piecu, a latem wygrzewać się w słońcu. Poza tym ktoś powinien mnie głaskać jak takiego kota. I karmić, o tak. Ale nie za dużo, bo byłabym grubym kotem wtedy.

wtorek, 20 marca 2012

zygmunt gwiezdnypył.

Zrobiłam wczoraj ciasteczka. Są superanckie. Mają pomarańczę, i mielone migdały, i czekolaaadę... Może napiszę jak je zrobić!

Składniki:

  • 300 g mąki
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 200 g masła
  • 100 g mielonych migdałów (w Lidlu available całkiem niedrogo jak na migdały)
  • 100 g cukru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2 jajka (1 żółtko i 1 jajko)
  • 2 łyżeczki skórki z pomarańczy startej na tarce (mniej więcej skórka starta z jednej pomarańczy)
  • sok wyciśnięty z jednej pomarańczy (mniej więcej 4  - 6 łyżek)

+ 1 tabliczka gorzkiej czekolady (100 g)


Przygotowanie: 
A zatem, najpierw trzeba jechać do chłopaka, który aktualnie uczy się do zaliczenia. Potem trzeba zrobić sobie kawę. I można zaczynać. Tak. Parzymy pomarańczę, ścieramy na drobnej tarce skórkę. Wyciskamy sok. Do miski wsypujemy mąkę, sól, tartą skórkę pomarańczy i proszek do pieczenia. Mieszamy. Wsypujemy migdały, cukier, dodajemy pokrojone na kawałki masło. Dorzucamy jedno żółtko i jedno jajko, wlewamy sok z pomarańczy. Całość wyrabiamy i wrzucamy do lodówy na pół godziny. 
W tym czasie można pozmywać cały bałagan i nastawić piekarnik na 180 stopni.


Wyjmujemy ciasto z lodówki, rozwałkowujemy je na placki o grubości około 0,5 cm. Wycinamy serduszka, albo jakieś inne kształty (no jakieśtam). I pieczemy przez 10 - 15 minut aż ciasteczka będą lekko złociste. Wyciągamy z piekarnika i studzimy. Powinno wyjść około 60 ciastek z tej porcji. 


Topimy czekoladę. Można w mikrofalówce, można w miseczce umieszczonej w drugiej misce z gorącą wodą. Pokrywamy ciasteczka tak przygotowaną polewą. Ja ozdabiałam polewą po połowie serduszka. Fajny efekt wizualny. Zostawiamy do zastygnięcia. Tadaaaam! 
Są pyszne.

I na dobry dzień, dobry kawałek muzy :D

niedziela, 18 marca 2012

wish i had a portal gun.

Uuuuuh, tyle wolnego czasu, aż tyleeeee. Boże, tyle mam zajęć cudownych, pięknych i ulubionych. Jeden luźny weekend, a tyle szczęścia.

Primo. Mam czas, żeby się ogarnąć. Pobiegałam sobie, poruszałam się - teraz mnie wszystko boli. Ale jest to piękny ból. Tak. Zajęłam się włosami, mam nadzieję, że moje nowe metody niedługo przyniosą jakieś pozytywne efekty. Traktuję moje kudły mianowicie miksem olejów (sojowy, jojoba, z pestek moreli, z pestek winogron, z avocado, makadamia, ze słdokiej pomarańczy, z nasion kiwi, z mandarynki...). Zobaczymy jak działa, na razie pachnie niesamowicie *_*  Fajnie byłoby mieć fryzurę jak z reklamy. Nie, nie tej z Krzyskiem Ibiszem.

Secundo. Mam czas na rozwijanie moich jakże prymitywnych hobby. Generalnie wzięłam się za zabawę w robienie kolczyków (tak, wiem, dziecinada, ale mnie to odpręża). Wczoraj udało mi się zrobić takie urocze z companion cubem <3 

Do szczęścia potrzebuję jeszcze portal guna.



Taak. Poza tym, to oddaję się oglądaniu filmów. Tzn, jak na razie obejrzałam jeden. Co do reszty, to się zastanowię. Mam w końcu 1000 pomysłów na minutę co do tego, co mogłabym robić. Aaaaa, do rzeczy. Co oglądałam? "Benny & Joon". Raaaaany, jaki ładny film. Dwa razy się prawie popłakałam. No dobra, trzy. Młody Johnny Depp jest tak bardzo niesamowity w roli Sama... Piękny, młody, zabawny, uroczy i lekko chory psychicznie. Taaak, młody Johnny Depp jest zawsze cudowny (tak samo jak w "What's eating Gilbert Grape"... awwww...) Wracając do tematu, w ogóle cała historia jest fajna. To jest dobry film, żeby poprawić sobie humor. Na takie niedzielne wiosenne popołudnie, jak dzisiejsze. W ogóle tak jaram się Johnnym Deppem, a ani słowem nie wspomniałam o młodym Aidanie Queenie w roli Benjamina (też soooo hot) i Mary Stuart Masterson w roli Joon. Mocno na plus. I soundtrack! Taaak, soundtrack. Najlepsza na świecie piosenka The Proclaimers.


Aż chce mi się bardziej żyć jak tego słucham. Serio. Kocham życie wtedy. Chłopcy, jeżeli nie wiecie jaki film obejrzeć ze swą lubą - polecam "Benny & Joon"
Rany, jak dobrze, że ja mam takiego swojego prywatnego Johnnego Deppa... <3

Tertio. Muzyka. Na nowo odkrywam Davida Bowiego. I jaram się The Proclaimers. I chcę do lat 90tych. Tam na pewno świeci słońce, a ludzie chodzą w dżinsach i za dużych bluzach. Chcę taaam. 

wtorek, 13 marca 2012

tabadam.

Mmmm, tak. Feels good, man. Zaraz osiągnę wymarzoną chwilę spokoju. To znaczy już jutro, ale na chwilę obecną nie ma już spiny. 
W sumie to do napisania tutaj czegokolwiek natchnęła mnie, a jakże, kolejna rzecz, która mnie irytuje. No nie mogło być inaczej (dzień bez hejtu, to dzień stracony). Otóż. Niesamowicie nie mogę pojąć jednego zjawiska w blogowym półświatku. Co jakiś czas natykam się na blogi studentek medycyny. Generalnie tak, studentek, żadnego wkurwiającego studenta płci męskiej jeszcze nie czytałam. No i te blogowe studentki piszą o swoim ah i oh studenckim życiu na lekarskim. Że to one paniami doktór będą, że ojezu ile to się uczą, i jakie te przedkliniczne przedmioty beznadziejne. Swoją drogą, nie wiem jak chcą się uczyć/robić cokolwiek klinicznego bez znajomości jakichśtam podstaw. No ale to jest temat na osobny elaborat. Taa. Dalej. Opisują swoje studenckie przygody na oddziałach, że to niby takie wow i niesamowite, że one na oddziałach cośtam widzą i robią, jak panie doktor. No kurde blaszka, niesamowite historie. Całe 2 tygodnie zajęć na oddziale i tyle wiedzy, tyle doświadczeń. Niebywałe. Nie no można sobie napisać czasem że coś się działo ciekawego, i tak dalej, ale no cóż, będąc marnym studencikiem to co można wiedzieć o życiu? Mierzi mnie jakoś, że ludzie, którzy jeszcze nie mają do końca pojęcia, jak to wszystko wygląda przez takie historyjki chcą pokazać jacy są fajni. I oboże, jeszcze te stetoskopy na szyjach. EJ PATRZCIE JESTĘ DOKTÓR, MAM STETOSKOP. (To nic, że mi akurat niepotrzebny, ale na szyi noszę, patrzcie wszyscy!) 
A może to tylko mój kompleks niższości. 
I tak naprawdę kocham ludzi, są wspaniali. 

czwartek, 8 marca 2012

apogeum.

Ja pierdolę, nie mam czasu. Jest mi bardzo z tego powodu smutno, toteż dlatego właśnie zamiast robić coś konstruktywnego, to sobie piszę. Wkurwia mnie fakt, że mam burdel w pokoju, pranie (a nawet dwa prania) leży rozjebane dookoła, bo oczywiście nie mam kiedy go poskładać i uprasować. Poza tym nieumyte naczynia i walające się dookoła notatki. Aaaa, tak. I jeszcze jest mój sprzątający tydzień, więc muszę ogarnąć mieszkanie jutro/pojutrze. Nie chce mi się. Tak zwyczajnie mi się nie chce babrać w mycie zlewów, pryszniców i podłóg. Kurwa. No i wieczorem pójdę na imprezę, więc wieczór z głowy. No niby wszystko fajnie, tylko muszę uczyć się do środowego kolokwium. A jest duże dosyć. Potężne. AH NO TAK. Last but not least. Jutro też mam kolokwium. I niestety, do niego też nie miałam czasu się nauczyć, bo o ironio, dwa dni temu też miałam duże kolokwium. No już mi się nawet nie chce niczego wbijać do tej mojej pustej głowy, bo i tak kurwa nie zdążę. Nienawidzę tego. Nienawidzę. Tyle rzeczy jeszcze na dzisiaj, a ja już chcę spać. Tak bardzo spać. I chyba sobie nie pośpię, bo fajnie by było jednak coś ogarnąć. Cokolwiek, dla spokoju duszy. JAKIEGO KURWA SPOKOJU, nie mam spokoju od jebanych dwóch tygodni. Jeszcze te zajęcia... Zgiełk i hałasy na seminariach i prelekcjach to jest norma na tej uczelni. Serio, zaczynam gardzić tymi ludźmi, którzy swoimi krzykami zagłuszają prowadzących. Ja kumam, że ich to nie interesuje, chcą sobie pogadać, ale z takiego minimalnego szacunku zamknęliby te jebane mordy raz na jakiś czas. Albo mówili szeptem. Niestety, jak widać, to jest za trudne dla elity intelektualnej tego kraju. W sumie jak patrzę na tą elitę to nie wiem co mam myśleć. No, wracając do kwestii hałasów. Po słuchaniu napierdalania i szumu w trakcie zajęć przez cały dzień wracam do domu i nie mam siły na nic. Naprawdę, to zajebiście piękne i cudowne, gdy wszystko mnie nakurwia naraz. WYMIĘKAM. Pewnego dnia mi odbije, i już nigdy nie będę tą samą osobą. Spędzę resztę swojego życia patrząc się w wirującą pralkę. Jeszcze jest zimno. A ja mam dosyć zimna, chcę wiosnę. I ciepełko. Od czterech pieprzonych miesięcy marznę. Enough, serio, nie chcę więcej. Nie chcę.

Jedyne co mnie trzyma przy życiu i przyczyni się do mojej radości, to fakt, że mogę sobie jutro coś upiec. Lubię piec.

sobota, 4 lutego 2012

wantz.

Mam ochotę na... malowanie paznokci. Dostałam 5 nowych lakierów i tak bardzo mam ochotę je wypróbować... Tak bardzoo... Sęk w tym, że donikąd się nie wybieram. Ani dziś, ani jutro, ani pojutrze... we wtorek dopiero. No i po co mam je malować, skoro będę siedzieć w domu? Oczy też bym pomalowała. Lubię to robić. Tyle, że no problem niewychodzenia mi na to nie pozwala. Bleee. I z rzeczy, które bym jeszcze chciała zrobić, to upiekłabym muffiny. Łaciate z łaciatą czekoladą. Albo cytrynowe. Uhhh, smutne rzeczy. No to na tyle chyba. Na nic więcej już nie mam ochoty. No może na jakąś imprezę. Albo jakiś wypad dokądś. Ale najbardziej bym chciała pomalować paznokcie. Takie tam małe marzenia.
Poza tym, muszę się pobawić w informatyka u rodziny. Dzisiejsze moje próby niestety spełzły na niczym i nie udało mi się podpiąć internetu. FAIL. Jutro będę próbować raz jeszcze. Eh, chciałabym to ogarnąć, bo w sumie jakoś postawiłam sobie za punkt honoru, że to podłączę. 
Aaaa i mam cudowne masło do ciała. Kokosowo - czekoladowe. Zjadłabym je całe, gdyby było do jedzenia, a nie do smarowania.  

sobota, 21 stycznia 2012

there is a road and it leads to valhalla...

No tak. W sumie nie wiem od czego zacząć. Zamiast się uczyć zajmuję się różnorakimi innymi rzeczami. Ale będę się uczyć. Obiecuję. Od jutra.

Mmm. Tak. Dzieje się dużo. Wczoraj miałam pierwszy egzamin i tym samym połowę sesji mam za sobą. W sumie nie chcę tego pamiętać. Poszło dobrze, ale jednak nie chcę pamiętać. No. I ten pierwszy egzamin pozwolił na cudownego alkoholowo-gastronomicznego tripa po stolicy. Zaczęliśmy od dużej michy chińskiego żarcia. Omnomnom. Poprawiliśmy pączkiem z Chmielnej (jak lans to lans) z czekoladą i wiśnią. Pycha. Wiem, że trochę wstyd, że na Chmielnej, ale te pączki są niesamowite. Jak w domu. Serio. Po pączku przyszedł czas na szocika za 2 zł w "ulubionej". Grejfrutóweczki. Pączek nasiąkł w żołądku wódą i stał się jeszcze cudowniejszy. No i finalnie - piwo. Pawilony to dobre miejsce. Jest tam taka przyjemna knajpa z czerwonym dywanem na suficie. I czerwonymi ścianami. Chciałabym mieć taki dywan w domu kiedyś. O, i były jeszcze bardzo wygodne fotele. Aaaa i w końcu spróbowałam Żywca Bock. Jest dooobry. Po porterze wydawał się słodki i delikatny. Ale jest dobrym piwem. Polecam.

I dostałam wielką czekoladę za notatki z historii. Hihi. Opyla się chodzić na wykłady i posiadać jedyny na wydziale zeszyt z notatkami. Milka Triolade. Czysta gram. :D

A teraz siedzę i słucham Gotye i Lady Gagi. Wstydzę się i chyba nie powinnam tego pisać. Ale takie są fakty niestety. Piję kawę i konsumuję rogale. Mam termoforek. Cieplutki termoforek w serducha ze sklepu dla najbiedniejszych. Nie mogłam się powstrzymać, kiedy go zobaczyłam. A kosztował cale 14,50 zł. I upiekłam dziś miliard dyniowych rogalików z orzechowym nadzieniem. Są niesamowite. Zanim udało mi się upiec drugą porcję, to pierwsza została pochłonięta w całości (porcja = 12 do 16). Może wrzucę przepis? Tak! Wrzucę!

Składniki:
CIASTO
  • 600 g mąki
  • 100 g masła
  • 1 szklanka mleka
  • 2 i 1/3 łyżeczki drożdży suszonych
  • 1/3 szklanki cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 3 żółtka
  • 3 czubate (mocno czubate) łyżki dyniowego puree
  • około 3/4 łyżeczki soli
NADZIENIE
  • około 1 i 1/3 szklanki siekanych/mielonych orzechów laskowych
  • 50 g cukru
  • 50 g stopionego masła
  • cynamon (ile kto lubi)
Dobra. To topimy masełko. Dorzucamy do niego cukier i mleko i mieszamy. Ucieramy żółtka z dyniowym puree i cukrem waniliowym. I mieszamy razem to wszystko. Potem w drugim naczyniu mieszamy sobie mąkę z drożdżami i solą. I potem wszystko razem wyrabiamy na jednolite ciasto. Czasem trzeba dorzucić trochę mąki ja z 200g to dosypałam swobodnie. No, ale może to dlatego że wrzuciłam prawie cały słoik tartej dyni.

No. I potem to zostawiamy na jakąś godzinę. Aż mniej lub bardziej podwoi masę. A w międzyczasie przygotowujemy nadzienie. Siekamy orzechy, wrzucamy do rozpuszczonego masła, dosypujemy cukru i cynamonu. Mieszamy. Tadaam.

Wycinamy trójkąty z rozwałkowanego ciasta. Nakładamy nadzienie i zawijamy od podstawy do szczytu trójkąta. Smarujemy pozostałym z jajek białkiem. Pieczemy toto około 15 minut w 180 stopniach. Mój upośledzony piekarnik niestety przypala od dołu więc musiałam je obracać, ale w normalnym niegazowym piekarniku wszystko powinno być spoko.

Badum tsss.

Czas na podróż do Nordlandu, do kraju wikingów i wiecznej zimy. 
Taaaaak. Do Valhalli.


Mam nadzieję, że nie czyni mnie to kucem.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

feels bad man.

Smutki. Muszę się uczyć, eh... Tak bardzo mi się nie chce. Tak bardzo bez sensu. Z niczym i tak nie zdążę, a nie mogę się ogarnąć. Jest mi zimno. Siedzę w dresach, frotowych skarpetach, podkoszulku, bluzce, polarze i rękawiczkach. Zimno nadal.
Eh. I w ogóle. Nawet nie mam komu pomarudzić. Źle mi.