niedziela, 6 września 2015

random thoughts

Jednego się, kurwa, muszę nauczyć. Jak coś pisać - to na gorąco. Na chłodno źle się pisze. Patrząc z dystansem na jakieśtam sprawy bardzo trudno jest oddać jakiekolwiek emocje towarzyszące naszemu spojrzeniu na różne rzeczy. Tekst staje się miałki, nieciekawy i widać od razu, że powstawał na chłodno. To znaczy mnie się tak wydaje, nie wiem czy tak jest. Ergo. Lepiej pisać na gorąco i publikować, nie wracać do tekstu napisanego, bo będzie się wydawał idiotyczny. A niekoniecznie jest. Taka tam garść przemyśleń.

PS. Nie ma przepisu, bo nie ogarniam, te ciasta wychodzą mi jakieś brzydkie (smaczne owszem, ale brzydkie w chuj, więc się toto nie nadaje)

Pozdro600.

środa, 26 sierpnia 2015

why the fuck would you take a photo of yourself?!

Wracam w wielkim stylu. Dzisiaj tak sobie chciałam w temacie eeee, w sumie nie wiem jak to nazwać, ale może określę to roboczo jako swego rodzaju internetowej popkultury. No to nie jest fortunne określenie, ale może  przejdę do rzeczy, to trochę rozjaśnię.

Po pierwsze - foteczki. W sumie od kilku tygodni mam alergię na popularne "selfie". Jezu, aż mi ciarki przeszły po plecach jak pisałam to okropne słowo. Cały ten trend jest tak upośledzony, że w zasadzie nie wiem, co mam napisać. Co to ma na celu? To znaczy, ja w zasadzie wiem, co ma. Mianowicie pokazanie wszystkim, jak to się dobrze wygląda, jaki to sukces w życiu i patrzcie na mnie jestem zajebisty i mam supernowe najacze i w ogóle jest ekstra. No. Coś jak dziesiąt lat temu pokazywanie się w kościele w nowych ciuszkach, najlepiej podczas procesji w święto zwane Bożym Ciałem. Szkoda. Aczkolwiek te kościelne pokazy mody to nie jest taki przeżytek jak mogłoby się wydawać. No, wracając, człowiek to taka bestia jednak, co to lubi się pokazać. Ostatnio się tym brzydzę, ale to wynika chyba z tego, że bombardują nas takie rzeczy wszędzie dookoła. Ja sobie sukcesywnie banuję z mojego internetu osobników wykazujących takie zachowania. No ani to ładne, ani sensowne, ani nic. Zen.

Na marginesie, ja też lubię mieć uwiecznione jakieśtam chwile fajne z życia, ale w sumie mnie męczy robienie zdjęć instead of enjoying the moment. Wiecie, że jest pięknie i w ogóle, to chcę się napatrzeć, a jakieś foto no to fajnie, ale przy okazji. Ofc bez mojego ryja na pierwszym planie, to chyba jasne. W sumie analogowe aparaty były dobre, się człowiek zastanowił zanim cyknął, bo klisza droga, wywoływanie drogie, cośtam. Takie tam.

O czym to ja chciałam sobie jeszcze ponarzekać. A. O hasztagach. Słodki Jezu, znowu te ciary wstydu. Nie, że czasem nie używam, bo w sumie używam, ale damn, mam już ich też dość. Wszystko w dzisiejszych czasach jest tak po maksie eksplowatowane, że po jakimś czasie człowiek ma dość. Mam na myśli to, że każdy, kto w jakimś stopniu korzysta eekhm, z mediów społecznościowych, nie ma możliwości uniknięcia shitloadu tych wszystkich modnych internetowych dupereli. Hasztagów i selfie. Jezu, za dużo. Dobra. Ponarzekałam, czuję dobrze. No więc, ja tu pitu pitu, a mogłabym jakiś przepis zapostować, na przykład na ciasto. Z gruszkami, bo sezon. Jutro może zapostuję, pozdro!

Załączam link do fajnych tapet, o tu: fajne tapety.

poniedziałek, 10 lutego 2014

strata.

Lat mam dwadzieściakilka. Może to i trochę późno na początek przygody z Terrym Pratchettem, ale no można to nazwać właśnie początkiem. Większość zaczyna w gimbazie, a ja jakoś nie miałam okazji. Pierwszą książką jaką przeczytałam w całości byli "Niewidoczni akademicy" bodajże w czerwcu/lipcu (kilka lat temu zdarzyło mi się fragmentarycznie "Morta" napocząć, ale już nic nie pamiętam). Ale nie oni są dziś przedmiotem mych wynurzeń. Dziś chciałam pisać o zgoła innej, bo jednej z dwóch bodajże napisanych przez pana Pratchetta sci-fi. O "Dysku" mianowicie.

Można powiedzieć, że się jaram. Przeczytałam w sumie jednym tchem. Było tak, że miałam poczytać pół godzinki i zjeść śniadanie, a czytałam półtorej godziny i kończyłam, gdy mój żołądek dawał znać, że jest już bardzo bardzo głodny. No. Zatem polecam. Książka jest no trochę inna niż cała reszta twórczości autora, bo trochę inne realia, no i bardziej science fiction niż fantasy. Tak mocno bardziej. Ale jest zabawna, bohaterowie są fajni, dużo się dzieje i w taki sposób, że w zasadzie czytelnik (no a przynajmniej ja) nie do końca się spodziewa przebiegu wydarzeń. Faaajnie. Jest kosmos, są statki kosmiczne, są inne rasy, daję okejkę!

 Z ciekawostek, orginalny tytuł książki to "Strata" (od 'stratum' - warstwa) i tak brzmiało pierwsze polskie wydanie. No, ale że w polskim "strata" kojarzy się no nieco inaczej, więc zmieniono tytuł na "Warstwy wszechświata", żeby finalnie dojść do "Dysku". Trochę spojler w samym tytule tym samym (specjalność naszych tłumaczy chyba, szczególnie jeżeli chodzi o filmy, nie wiem skąd takie skłonności), ale taki malutki, na samym początku w zasadzie się wyjaśnia co i jak. Także polecam, warto. Chyba, że ktoś nie lubi sci-fi, to można odpuścić pewnie. Chociaż nie znam się, w każdym razie ode mnie dostaje znaczek jakości.
Drugi ciekawy fakt - niby jest dysk, ale książki się nie wlicza do serii ze Światem Dysku. Ale odniesienia są, takie dosyć mocno zarysowane. Zastanawiam się jak mi się będzie teraz czytało powieści tyczące własnie tego uniwersum. Pewnie równie dobrze jak wcześniej! W kolejce czekają "Panowie i damy"... No ale to jak skończę zaczętego Chandlera!

sobota, 8 lutego 2014

orangess raz jeszcze i... sernik wiedeński raz jeszcze.

Kolejny raz o jedzeniu. Pod rząd drugi raz. No, ale muszę, muszę się podzielić, bo wyszło pysznie! Zatem niech będzie. Pamięta ktoś jeszcze przepis na sernik wiedeński? Pierwszą notkę na tym blogu? Anybody? Tutaj jest: o tu, tu. No to dorzucam modyfikację.

 Dodatkowo potrzebujemy:
  • dwóch pomarańczy
  • czekolady
Co robimy?
Parzymy pomarańcze, ścieramy skórki na tarce, wrzucamy do ciasta. Pomarańcze kroimy w plasterki i układamy je na cieście, przed wrzuceniem do piekarnika.
Po upieczeniu z kolei, topimy czekoladę w gorącej kąpieli wodnej (to jest np. w szklance umieszczonej w misce z wrzątkiem), po czym wylewamy łyżeczką paseczki na pomarańczach. Wygląda nieźle (musicie uwierzyć na słowo, zdjęcia po ciemku i w nocy), smakuje jeszcze lepiej, gorąco polecam! :)


niedziela, 2 lutego 2014

orangessssssss.

Dobra, to jeden post w temacie jedzenia i sobie stąd idę. Ćwiczyć miałam, nic nie robię dzisiaj tylko jem, zjadam, pochłaniam (dobry dzień). Przepis będzie! Mam w zanadrzu jakiś tysiąc do publikacji, ale zacznę od najświeższego, dosłownie sprzed kilku godzin. Przed państwem, pomarańczowa tarta z białym serem!

Potrzebujemy:

CIASTO KRUCHE - spód tarty
  • 1 szklanka mąki (porządna)
  • 1 jajko
  • 1/3 szklanki cukru
  • 125 g margaryny/masła
  • skórka z 1 pomarańczy
  • pół łyżeczki sody oczyszczonej
  • szczypta soli

MASA SEROWA
  • 200 -250 g białego sera
  • 1/2 szklanki cukru
  • 50 g stopionej margaryny/masła
  • 2 jajka
  • skórka z 1 pomarańczy
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej (porządna)
  • opcjonalnie kilka kropli aromatu pomarańczowego
+ 2 pomarańcze (z których wcześniej starliśmy skórkę, pokrojone w plasterki, wyjaśnię potem)

UWAGA: Parzymy we wrzątku (chwilkę) 2 pomarańcze po czym na tarce ścieramy skórkę. Resztę pomarańczy obieramy i kroimy w plasterki - ułożymy je na wierzchu tarty.

Okej. To do roboty. Mieszamy wszystkie składniki na ciasto kruche, wyrabiamy ciasto i do lodówy z nim na jakiś czas. Ile? No z pół godziny byłoby ok. Ja pewnie trzymałam mniej, też wyszło, także spokojnie. 

W czasie gdy ciasto siedzi sobie w lodówce zajmiemy się masą serową. Miksujemy ser z cukrem. topimy margarynę, dodajemy, miksujemy. Dodajemy żółtka, białka do osobnej miski! Potem skórkę pomarańczy, aromat i mąkę ziemniaczaną. Wymiksowane na gładką masę? To myjemy łopatki miksera i ubijamy pianę. Na sztywno. Łączymy delikatnie (łyżką!) gładką masę z pianą z białek. UWAGA 2: najlepiej tuż przed nałożeniem jej na kruche ciasto!

A właśnie. Wałkujemy ciasto (z lodówy). Wykładamy nim formę na tartę, tudzież tortownicę (też się da). Niektórzy lubią wysypać na tartę groszek czy jakieś kulki, żeby się nie poodkształcała, ja się przyznaję - nigdy tego nie robiłam i działało, także się da! Pieczemy to kruche ciasto w 180 stopniach przez 10 - 13 minut. Wyjmujemy. Wykładamy gotową masę serową (połączoną z pianą!) a na samym wierzchu układamy plasterki pomarańczy. Wjeżdżamy z tym z powrotem do piekarnika i pieczemy przez około 20 - 25 minut (do 30?), zależnie od piekarnika, to trzeba pilnować. No. Tadąąąą.


PS. Jakość zdjęcia jaka jest - każdy widzi. Jest noc i ciemno i mam tylko telefon, no. Lepszej jakości w sumie nie było i nie będzie. Pozdro.

sobota, 1 lutego 2014

hold the line.

Jest dobrze, jest ciepło, boże, jak mi ciepło. Nie marzną mi łapki, nie marzną mi stopy, jest dosko. Uroki powrotów. Właśnie. Jeżeli jesteśmy w temacie powrotów. Mój pociąg ze stolicy kraju naszego nad Wisłą, który dowieźć miał mnie w rodzinne strony, na starcie zaliczył spóźnienie. Znaczy w Warszawie. Jechał z Warszawy, żeby była jasność, no. Najpierw 15 minut, potem 30, finalnie 45. I w zasadzie, wcale mi to spóźnienie nie przeszkadzało. Wiem - szok, niedowierzanie. Ale PKP spisało się na medal. Dostałam za darmoszkię dowolną herbatkę i prince polo. Serio prince polo. Jak łatwo mnie przekupić jezusku, wystarczą słodycze. To naprawdę straszne, ale nutella ta 640g, załatwia każdą sprawę. Serio serio. (To takie info, jakby ktoś potrzebował). Jak sprawa jest mniejsza, to mniejsza nutella should work too. PKP, wybaczam Ci spóźniony pociąg, it's official.

Dwa. Filmy. Namiętnie oglądamy ostatnio z M. westerny, spaghetti westerny i westerny z Clintem Eastwoodem, a zanosi się też na duże ilości Johna Wayne'a. Jaram się, srsly. Westerny się w dzieciństwie wydają takie nudne, a jak człowiek starszy, to ojezu jakie to dobre. Polecam "The Outlaw Josey Wales", z takich ostatnich, które oglądałam. Dużo mogłabym polecić, ale wystarczy właściwie wstukać na imdb listę najwyżej ocenianych westernów. I oglądać od góry, tak. WARTO.

No. Muszę iść do biedry, rzucili fajne kosmetyki (przydatne info), mam ochotę na parę badziewi do włosów. Hoho. Dobra, to na tyle dziś, pozdro.

sobota, 11 stycznia 2014

don't drag me down.

Siedzę sobie i myślę. W mojej głowie powstają jakieś dziwne, a rzekłabym nawet, że nieco chore pomysły. Chciałabym kiedyś mieć takie trochę kolorowe włosy albo coś. Fajnie by było. Trochę stara jestem, fakt. No ale przed 30tką to chyba jeszcze wolno nie? Takie trochę nieco niebieskie albo zielone na końcach, ale tak subtelnie i nie wszystkie. To może kiedyś, a może nie. Bo trzeba wyglądać jakoś, żeby nie traktowali mnie jak gimbusa. CHOCIAŻ. Z moją twarzą i tak wychodzę zawsze na max 17latkę. Aczkolwiek ostatnio kupowałam wino i pani nie spytała mnie o dowód. Niby smutno, że nie spytała, ale z drugiej strony miałam minę zmęczonego życiem człowieka (byłam głodna) i niespecjalnie zwracałam uwagę na panią kasjerkę (wiem, to nieuprzejme, ale zdarza mi się).
O. i jeszcze, zrobiłabym sobie tatuaż jak jakiś plebs, no, serio. W sumie z jednej strony szkoda psuć ładne młode ciało. No bo tak czasem myślę, że to słabe być takim brudnopisem. Albo tyłem zeszytu do matmy. Boże, czego ja nie miałam w zeszycie od matmy. Muszę go kiedyś znaleźć, bo to kopalnia rozmaitości. A tak, ale wracając do tematu. Może sobie kiedyś zrobię, jak będzie mnie stać. W łatwo przykrywalnym odzieniem miejscu, co by nie wychodzić na oszołoma w pracy. No. I jak znajdę miejsce, w którym nikt mnie nie zarazi hiv, aids, rakiem etc. Tak. No i najlepiej wcześnie po 30tce.
NOT GONNA HAPPEN. Dobra, wypuściłam mojego wewnętrznego gimbusa, teraz mogę iść poczytać. A czytam "Białą gorączkę" Jacka Hugo-Badera, Rosja mocno, polecam mocno. Jak się ktoś jara straszną Rosją (jak ja), to tym bardziej.
Dzisiejsze wynurzenia sponsoruje Social Distortion. Pozdrawiam.


PS. Słucham muzy na głośnikach wolnostojących (nielaptopowych), do tej pory pedał w rurkach się nie zjawił. Czyżby tym razem nie było za głośno?