sobota, 24 marca 2012

narkoman.jpg

Warszawa jest fajna w takich wieczornych/późno popołudniowych godzinach, kiedy robi się ciemno i jest w miarę ciepło. Kojarzy mi się z takimi dobrymi czasami picia alkoholu na polach mokotowskich czy nad inną Wisłą. Aaaa, w ogóle. Poszłam na chwilę do sklepu po jakieś owoce/warzywa i jogurty coby z głodu nie umrzeć i w sumie w efekcie oprócz nich kupiłam sobie anyżkową tabakę i lakier do paznokci. W kolorze nude, taka jestem modna.


Btw, pomarańcze w kerfie po 1,99zł za kilogram, całkiem nieźle. Ale nie wiem czy dobre, nie jadłam jeszcze. Swoją drogą jakaś dziwna starsza pani dopytywała się mnie czy je jadłam i czy dobre, no to powiedziałam, że nie wiem. I jeszcze o jabłka pytała. Też nie wiedziałam :(


Pochłonęłam za to dziś mnóstwo czekolady. Ale to nic, bo oprócz niej jeszcze tylko parówkę i jogurt. I marchewkę. Więc tak sobie myślę, że chyba nie, nie będę gruba. Hope so.

piątek, 23 marca 2012

takie tam.

To jest jakaś forma masochizmu, że od czasu do czasu trafiam na blogi jakichś lasek - studentek, które tak bardzo pierdolą o tej swojej smutnej nauce na lekarskim... Jakie to jest słabeee i smutne. W sumie wiem, że się powtarzam, ale przed chwilą wpadłam przypadkiem na kolejny taki blog i postanowiłam się tym podzielić. Tak.

Poza tym jest tak cudownie, świeci słonko, robi się ciepełko. Tłumy ludzi wyszły z domów, żeby spacerować nad Wisłą i wygrzewać mordki na słoneczku. W tym ja. Jest superładnie i w ogóle wiosna. Niach niach. Dobrze mi, to jest chyba ta rzecz, której w życiu potrzebuję. Ciepełko i słonko. Jak kot. W zimie mogłabym leżeć na piecu, a latem wygrzewać się w słońcu. Poza tym ktoś powinien mnie głaskać jak takiego kota. I karmić, o tak. Ale nie za dużo, bo byłabym grubym kotem wtedy.

wtorek, 20 marca 2012

zygmunt gwiezdnypył.

Zrobiłam wczoraj ciasteczka. Są superanckie. Mają pomarańczę, i mielone migdały, i czekolaaadę... Może napiszę jak je zrobić!

Składniki:

  • 300 g mąki
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 200 g masła
  • 100 g mielonych migdałów (w Lidlu available całkiem niedrogo jak na migdały)
  • 100 g cukru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2 jajka (1 żółtko i 1 jajko)
  • 2 łyżeczki skórki z pomarańczy startej na tarce (mniej więcej skórka starta z jednej pomarańczy)
  • sok wyciśnięty z jednej pomarańczy (mniej więcej 4  - 6 łyżek)

+ 1 tabliczka gorzkiej czekolady (100 g)


Przygotowanie: 
A zatem, najpierw trzeba jechać do chłopaka, który aktualnie uczy się do zaliczenia. Potem trzeba zrobić sobie kawę. I można zaczynać. Tak. Parzymy pomarańczę, ścieramy na drobnej tarce skórkę. Wyciskamy sok. Do miski wsypujemy mąkę, sól, tartą skórkę pomarańczy i proszek do pieczenia. Mieszamy. Wsypujemy migdały, cukier, dodajemy pokrojone na kawałki masło. Dorzucamy jedno żółtko i jedno jajko, wlewamy sok z pomarańczy. Całość wyrabiamy i wrzucamy do lodówy na pół godziny. 
W tym czasie można pozmywać cały bałagan i nastawić piekarnik na 180 stopni.


Wyjmujemy ciasto z lodówki, rozwałkowujemy je na placki o grubości około 0,5 cm. Wycinamy serduszka, albo jakieś inne kształty (no jakieśtam). I pieczemy przez 10 - 15 minut aż ciasteczka będą lekko złociste. Wyciągamy z piekarnika i studzimy. Powinno wyjść około 60 ciastek z tej porcji. 


Topimy czekoladę. Można w mikrofalówce, można w miseczce umieszczonej w drugiej misce z gorącą wodą. Pokrywamy ciasteczka tak przygotowaną polewą. Ja ozdabiałam polewą po połowie serduszka. Fajny efekt wizualny. Zostawiamy do zastygnięcia. Tadaaaam! 
Są pyszne.

I na dobry dzień, dobry kawałek muzy :D

niedziela, 18 marca 2012

wish i had a portal gun.

Uuuuuh, tyle wolnego czasu, aż tyleeeee. Boże, tyle mam zajęć cudownych, pięknych i ulubionych. Jeden luźny weekend, a tyle szczęścia.

Primo. Mam czas, żeby się ogarnąć. Pobiegałam sobie, poruszałam się - teraz mnie wszystko boli. Ale jest to piękny ból. Tak. Zajęłam się włosami, mam nadzieję, że moje nowe metody niedługo przyniosą jakieś pozytywne efekty. Traktuję moje kudły mianowicie miksem olejów (sojowy, jojoba, z pestek moreli, z pestek winogron, z avocado, makadamia, ze słdokiej pomarańczy, z nasion kiwi, z mandarynki...). Zobaczymy jak działa, na razie pachnie niesamowicie *_*  Fajnie byłoby mieć fryzurę jak z reklamy. Nie, nie tej z Krzyskiem Ibiszem.

Secundo. Mam czas na rozwijanie moich jakże prymitywnych hobby. Generalnie wzięłam się za zabawę w robienie kolczyków (tak, wiem, dziecinada, ale mnie to odpręża). Wczoraj udało mi się zrobić takie urocze z companion cubem <3 

Do szczęścia potrzebuję jeszcze portal guna.



Taak. Poza tym, to oddaję się oglądaniu filmów. Tzn, jak na razie obejrzałam jeden. Co do reszty, to się zastanowię. Mam w końcu 1000 pomysłów na minutę co do tego, co mogłabym robić. Aaaaa, do rzeczy. Co oglądałam? "Benny & Joon". Raaaaany, jaki ładny film. Dwa razy się prawie popłakałam. No dobra, trzy. Młody Johnny Depp jest tak bardzo niesamowity w roli Sama... Piękny, młody, zabawny, uroczy i lekko chory psychicznie. Taaak, młody Johnny Depp jest zawsze cudowny (tak samo jak w "What's eating Gilbert Grape"... awwww...) Wracając do tematu, w ogóle cała historia jest fajna. To jest dobry film, żeby poprawić sobie humor. Na takie niedzielne wiosenne popołudnie, jak dzisiejsze. W ogóle tak jaram się Johnnym Deppem, a ani słowem nie wspomniałam o młodym Aidanie Queenie w roli Benjamina (też soooo hot) i Mary Stuart Masterson w roli Joon. Mocno na plus. I soundtrack! Taaak, soundtrack. Najlepsza na świecie piosenka The Proclaimers.


Aż chce mi się bardziej żyć jak tego słucham. Serio. Kocham życie wtedy. Chłopcy, jeżeli nie wiecie jaki film obejrzeć ze swą lubą - polecam "Benny & Joon"
Rany, jak dobrze, że ja mam takiego swojego prywatnego Johnnego Deppa... <3

Tertio. Muzyka. Na nowo odkrywam Davida Bowiego. I jaram się The Proclaimers. I chcę do lat 90tych. Tam na pewno świeci słońce, a ludzie chodzą w dżinsach i za dużych bluzach. Chcę taaam. 

wtorek, 13 marca 2012

tabadam.

Mmmm, tak. Feels good, man. Zaraz osiągnę wymarzoną chwilę spokoju. To znaczy już jutro, ale na chwilę obecną nie ma już spiny. 
W sumie to do napisania tutaj czegokolwiek natchnęła mnie, a jakże, kolejna rzecz, która mnie irytuje. No nie mogło być inaczej (dzień bez hejtu, to dzień stracony). Otóż. Niesamowicie nie mogę pojąć jednego zjawiska w blogowym półświatku. Co jakiś czas natykam się na blogi studentek medycyny. Generalnie tak, studentek, żadnego wkurwiającego studenta płci męskiej jeszcze nie czytałam. No i te blogowe studentki piszą o swoim ah i oh studenckim życiu na lekarskim. Że to one paniami doktór będą, że ojezu ile to się uczą, i jakie te przedkliniczne przedmioty beznadziejne. Swoją drogą, nie wiem jak chcą się uczyć/robić cokolwiek klinicznego bez znajomości jakichśtam podstaw. No ale to jest temat na osobny elaborat. Taa. Dalej. Opisują swoje studenckie przygody na oddziałach, że to niby takie wow i niesamowite, że one na oddziałach cośtam widzą i robią, jak panie doktor. No kurde blaszka, niesamowite historie. Całe 2 tygodnie zajęć na oddziale i tyle wiedzy, tyle doświadczeń. Niebywałe. Nie no można sobie napisać czasem że coś się działo ciekawego, i tak dalej, ale no cóż, będąc marnym studencikiem to co można wiedzieć o życiu? Mierzi mnie jakoś, że ludzie, którzy jeszcze nie mają do końca pojęcia, jak to wszystko wygląda przez takie historyjki chcą pokazać jacy są fajni. I oboże, jeszcze te stetoskopy na szyjach. EJ PATRZCIE JESTĘ DOKTÓR, MAM STETOSKOP. (To nic, że mi akurat niepotrzebny, ale na szyi noszę, patrzcie wszyscy!) 
A może to tylko mój kompleks niższości. 
I tak naprawdę kocham ludzi, są wspaniali. 

czwartek, 8 marca 2012

apogeum.

Ja pierdolę, nie mam czasu. Jest mi bardzo z tego powodu smutno, toteż dlatego właśnie zamiast robić coś konstruktywnego, to sobie piszę. Wkurwia mnie fakt, że mam burdel w pokoju, pranie (a nawet dwa prania) leży rozjebane dookoła, bo oczywiście nie mam kiedy go poskładać i uprasować. Poza tym nieumyte naczynia i walające się dookoła notatki. Aaaa, tak. I jeszcze jest mój sprzątający tydzień, więc muszę ogarnąć mieszkanie jutro/pojutrze. Nie chce mi się. Tak zwyczajnie mi się nie chce babrać w mycie zlewów, pryszniców i podłóg. Kurwa. No i wieczorem pójdę na imprezę, więc wieczór z głowy. No niby wszystko fajnie, tylko muszę uczyć się do środowego kolokwium. A jest duże dosyć. Potężne. AH NO TAK. Last but not least. Jutro też mam kolokwium. I niestety, do niego też nie miałam czasu się nauczyć, bo o ironio, dwa dni temu też miałam duże kolokwium. No już mi się nawet nie chce niczego wbijać do tej mojej pustej głowy, bo i tak kurwa nie zdążę. Nienawidzę tego. Nienawidzę. Tyle rzeczy jeszcze na dzisiaj, a ja już chcę spać. Tak bardzo spać. I chyba sobie nie pośpię, bo fajnie by było jednak coś ogarnąć. Cokolwiek, dla spokoju duszy. JAKIEGO KURWA SPOKOJU, nie mam spokoju od jebanych dwóch tygodni. Jeszcze te zajęcia... Zgiełk i hałasy na seminariach i prelekcjach to jest norma na tej uczelni. Serio, zaczynam gardzić tymi ludźmi, którzy swoimi krzykami zagłuszają prowadzących. Ja kumam, że ich to nie interesuje, chcą sobie pogadać, ale z takiego minimalnego szacunku zamknęliby te jebane mordy raz na jakiś czas. Albo mówili szeptem. Niestety, jak widać, to jest za trudne dla elity intelektualnej tego kraju. W sumie jak patrzę na tą elitę to nie wiem co mam myśleć. No, wracając do kwestii hałasów. Po słuchaniu napierdalania i szumu w trakcie zajęć przez cały dzień wracam do domu i nie mam siły na nic. Naprawdę, to zajebiście piękne i cudowne, gdy wszystko mnie nakurwia naraz. WYMIĘKAM. Pewnego dnia mi odbije, i już nigdy nie będę tą samą osobą. Spędzę resztę swojego życia patrząc się w wirującą pralkę. Jeszcze jest zimno. A ja mam dosyć zimna, chcę wiosnę. I ciepełko. Od czterech pieprzonych miesięcy marznę. Enough, serio, nie chcę więcej. Nie chcę.

Jedyne co mnie trzyma przy życiu i przyczyni się do mojej radości, to fakt, że mogę sobie jutro coś upiec. Lubię piec.