piątek, 30 grudnia 2011

sylwestrowe omnomnom part 2.

No i poza tymi chałwowymi muflonami, zrobiłam jeszcze dyniowe. Dyniowych z podanych proporcji wyszło 20. Dumdumdumdum, muffiny dyniowe z lukrem!

Składniki:


SUCHE:
  • 2 szklanki mąki
  • 3/4 szklanki cukru
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1 łyżeczka sody
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
MOKRE: 
  • 0,5 szklanki oleju
  • 1 szklanka mleka
  • 1 jajko
+ 1 - 1,5 szklanki startej dyni lub dyniowego dżemu

Lukier: 
  • 1 łyżeczka jogurtu naturalnego
  • duuuużo cukru pudru (coś  koło szklanki)
Przygotowanie:
Standardowe. Mieszamy suche, mieszamy mokre, potem wszystko razem. Na końcu dodajemy dynię i tez mieszamy. Nakładamy do papilotek i pieczemy 15 minut w 180 stopniach.

Lukier: Do miseczki wrzucamy łyżeczkę jogurtu naturalnego. Potem sypiemy tam tyle cukru pudru, ile jogurt jest w stanie przyjąć. Mieszamy. Lukier powinien być gęsty - żeby szybko zastygł  ;)
Lukrujemy ostudzone muffinki. Voila! 


sylwestrowe omnomnom part 1.

Jestem dobrą siostrą. Jutro spadam do Warzone, no i jako ta dobra siostra postanowiłam pomóc mojemu bratu w przygotowaniu sylwestrowego jedzenia. A konkretnie muffinków. Najpierw... najpierw za inspiracją brata - łaciate muffiny, uwaga Z CHAŁWĄ!

Składniki: 


SUCHE:
  • 1,5 szklanki mąki
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 0,5 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 3/4 szklanki cukru 
MOKRE:
  • 1 szklanka mleka
  • 1/3 szklanki oleju
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka aromatu waniliowego
+ CHAŁWA!
+ 1 łyżka kakao (ale uwaga! tylko do połowy ciasta!)

Wykonanie:

Najpierw mieszamy razem składniki suche. Potem mieszamy razem mokre. No i jak zwykle, mieszamy suche z mokrymi, tradycyjnie wszystko łyżką. Teraz innowacja - dzielimy masę na dwie części! Do jednej z nich wsypujemy 1 łyżkę kakao. Kroimy sobie chałwę na kawałki. Jak duże? To zależy jak bardzo lubimy chałwę ;) Dalej. Nakładamy do papilotek pierwszą warstwę masy. Na przykład ciemną (tę z kakao), albo jasną, no co kto woli. Potem wrzucamy po kawałku chałwy. I na to wszystko ciapiemy drugą warstwę masy. Dla odmiany jasną. No albo ciemną, jeżeli pierwsza była jasna. Pieczemy przez 15 minut w 180 stopniach. Tadaaam :D Wychodzi 12 muflonków :)



niedziela, 25 grudnia 2011

christmas chill.

Delikatny zarys sytuacji. Wyobraźcie sobie, powigilijny wieczór,  w telewizji leci "Love Actually". Śniegu nie ma, ale można go sobie wyimaginować. Brzuszek pełen, wszystko taaaaakie dobre. Dostałam pod choinkę od Świętego Mikołaja skarpety. Ale nie takie zwykłe skarpety. Dłuugie, gruuube i bardzo zimowe (inna sprawa, że zimy nie ma). Są super! (Kto to widział, żeby tak się ze skarpet cieszyć?)

Dwa. Mam czas i ochotę, żeby oglądać filmy. I obejrzałam. Z bratem zupełnie nieświąteczny "Team America". I przyznam szczerze, że był dosyć zabawny. W sumie nawet trafia do mnie taki głupi i odmóżdżający humor. A warto nadmienić że "Drużyna Ameryka" to obraz pochodzący od twórców "South Parku". Wiadomo, zatem, jakiego poziomu żartów możemy się tam spodziewać. 

Z bardziej świątecznych rzeczy, to z mamą obejrzałam "The Holiday" z Cameron Diaz, Kate Winslet, JB i Judem Law (!) Jako, że generalnie nie gustuję  w komediach romantycznych, to byłam mega zaskoczona, że akurat ta mi się podobała! Nie była jakaś wymagająca, w sumie nawet można powiedzieć, że przewidywalna, ale taka ładna i przyjemna... Polecam! Będzie teraz druga na liście po "Love Actually" w moim prywatnym rankingu. Cameron Diaz zabawna, Kate Winslet bardzo przyjemna, JB jak to JB, i Jude Law boski jak zawsze. Taaak, polecam.

sobota, 24 grudnia 2011

christmas gingerbread cake!

No. Last but not least, jak już wcześniej pisałam. Piernik! Doskonały piernik, przełożony śliwkowymi powidłami. Taaak.

Składniki:

  • 125g margaryny/masła (pół kostki)
  • 1 szklanka cukru
  • 2 łyżki miodu
  • 2 łyżki powideł śliwkowych 
  • 4 łyżeczki przyprawy korzennej/do piernika
  • 1 łyżeczka cynamonu 
  • 2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1 czubata łyżka kawy rozpuszczelnej
  • 1 szklanka mleka
  • 2 jajka
  • 2 szklanki mąki
+ powidła śliwkowe do przełożenia piernika
+ tabliczka gorzkiej czekolady i łyżeczka kawy rozpuszczalnej na polewę

Przygotowanie:

Do garnka wrzucamy masło i topimy je. Kiedy się już roztopi dorzucamy cukier (nadal gotując), miód (ciągle gotujemy), powidła śliwkowe (taaak, gotujemy), przyprawę korzenną i cynamon. Gotujemy jeszcze przez chwilkę i zdejmujemy z gazu. Czekamy minutkę i do masy dodajemy sodę, kawę zbożową, mleko i roztrzepane jajka. Masa prawdopodobnie zapieni się. To dobrze - powinna. Stopniowo dosypujemy mąkę. Wszystko trzeba rozmieszać tak, aby zniknęły mączne grudki. Ja zrobiłam to mikserem. Łyżką bym się chyba zamęczyła ;)
Tak powstałą masę wlewamy do formy (keksówki) i pieczemy przez około 40 minut w 180 stopniach.

Po wyjęciu czekamy aż ciasto całkowicie wystygnie. Wtedy kroimy je na pół (jak bułkę na kanapki) i smarujemy powidłami śliwkowymi. Ogólnie to przekładanie konfiturą jest opcjonalne, nie trzeba tego robić, ale taki przełożony piernik jest chyba fajniejszy. 

No i punkt ostatni - polewa. Łamiemy gorzką czekoladę na kawałki, roztapiamy w miseczce włożonej w druga miseczkę (do której wlewamy z kolei wrzątek) - ogólnie rzecz biorąc, topimy czekoladę nad łaźnią wodną ;D Najlepiej topią się chyba Wedle, ja dysponowałam jedynie biedacką "Amelią" za 1,69 zł, więc dodałam ze 2 łyżki mleka, żeby ładniej się stopiła. No i do tej roztopionej czekolady wsypujemy łyżeczkę kawy rozpuszczalnej. Mieszaaamy. Polewa nabiera wtedy smaku cukierków czekoladowych o smaku kawowym. Rozsmarowujemy polewę na pierniku i gotowe! Powinna zastygnąć (mniej lub bardziej) w mniej niż pół godziny.


Kradzione stąd :)

piątek, 23 grudnia 2011

christmas poppy-seed cake!

Z tego przepisu piekę makowiec odkąd sięgam pamięcią. A tam gdzie nie sięgam, to mam zdjęcia na dowód tego, że będąc małym dziecięciem "pomagałam" mamie w przygotowaniu tegoż.


Do makowca potrzebujemy: 

  • 0,5 kg mąki
  • 15 dag masła/margaryny
  • 3 jajka
  • 7 dag drożdży
  • 2-3 łyżki kwaśnej śmietany
  • cukier waniliowy
  • 2 szczypty soli
i puszkę gotowego maku do nadzienia!



A zatem do dzieła! 
Rozcieramy drożdże w śmietanie. Odstawiamy. W międzyczasie mieszamy mąkę z margaryną. Dodajemy roztarte uprzednio w śmietanie drożdże, jajka, cukier waniliowy i sól. Wyrabiamy dokładnie. Ja dzielę ciasto na 3 części - 2 mniejsze, 1 większą. (Dwie piekę w popularnych keksówkach, a trzecią w takiej dłuższej formie.)* Następnie rozwałkowujemy ciasto. I pokrywamy makową masą. Zwijamy w rulon i odstawiamy na jakąś godzinkę do wyrośnięcia. W ciepłym miejscu. Pieczemy mniej więcej pół godziny w 180 stopniach. Omnomnomnom.
A! Zapomniałabym. Makowiec można posypać cukrem pudrem. Tudzież udekorować polewą lub lukrem. No, ja tym razem odpuściłam ;)


* Oczywiście, makowce da się piec również bez formy! W formie wygodniej ;) I chyba bardziej kształtne wychodzą, ale robiłam też bez - po studencku, hehe, i działało!

christmas muffins!

Okej, zacznę od muflonków ;) Są aromatyczne, smaczne i... łączą w sobie dwa perfekcyjnie pasujące do siebie składniki: pomarańczę i czekoladę! Na myśl przywodzą mi takie małe czekoladki w kształcie bez, które pachniały pomarańczą... Dzieciństwo. Mama je zawsze kupowała na wagę, w takim jednym sklepie. Smutne, że jest to tylko moje wspomnienie z dzieciństwa. Dzielę się zawsze tym wspomnieniem i nikt zupełnie nie pamięta takich słodkości. Ale przejdźmy do meritum. Mufiinki pomarańczowe z czekoladą!

Składniki: 
SUCHE:
  • 2 szklanki mąki
  • skórka starta z jednej pomarańczy
  • 2 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody
  • szczypta soli
  • 1/2 szklanki cukru
MOKRE:
  • jajko
  • 1/3 szklanki oleju
  • około pół szklanki soku wyciśniętego z pomarańczy (ja dałam mniej, wycisnęłam po prostu sok z jednej pomarańczy)
  • około 2/3 szklanki śmietany/jogurtu naturalnego
+ tabliczka (100g) gorzkiej czekolady pokrojonej w drobną kosteczkę

Wykonanie standardowe:

Mieszamy razem składniki suche, potem mieszamy razem składniki mokre. Łyżką! Wrzucamy suche do mokrych, albo mokre do suchych, whatever, dorzucamy czekoladę i mieszamy! 
Nakładamy do papilotek i pieczemy w 180 stopniach przez około 20 minut. Pyszne, aromatyczne, wspaniałe!


christmas timeee, don't let the bells end!

Jak w tytule. Już zaraz, już za chwilę święta! Kocham święta :) Uwielbiam gotowanie. Chyba minęłam się delikatnie z powołaniem. Powinnam zostać kucharzem, nie lekarzem. Zrobiłam dziś tyyyyle dobrych rzeczy. Na przykład sernik - przepis TU. No. I jeszcze makowiec, pomarańczowe muffinki z czekoladą i last but not least... ŚWIĄTECZNY PIERNIK. Najlepszy, serio. Pierwszy raz w życiu robiłam piernik, taki prawdziwy, i wyszedł totally awesome.

Wrzucę przepisy na to wszystko już za minutkę, już za momencik. Jaram się tym piernikiem, nie mogę się doczekać momentu, kiedy będę mogła skosztować jego cudownego smaku. Na pewno będzie cudowny, na pewno! I ulepiłam jeszcze z mamą milion pierogów. No może nie milion, coś około 70. I jeszcze 40 uszek. I sałatkę warzywną zrobiłam. Boże, gotowanie jest wspaniałe ;) i święta też!

wtorek, 13 grudnia 2011

distortion.

Miałam najpierw coś napisać, ale zrezygnowałam. Potem znowu chciałam i znowu zarzuciłam ten pomysł. No i finalnie, piszę. Skumulowało mi się w głowie trochę rzeczy do wyrzucenia z siebie, a tutaj mi najlepiej.

Po pierwsze i najsmutniejsze, niczego się dziś nie nauczyłam. Nawet perspektywa dwóch kolokwiów (czwartek/piątek) nie zmobilizowała mnie do walki. W ramach dzisiejszej ciężkiej pracy przespałam całe popołudnie po powrocie z diagnostyki. Te zajęcia pozbawiają mnie chęci do życia. Teraz zaś, w ramach kontynuacji hardkorowego uczenia się, kąpałam się przez całą godzinę. Nałożyłam na włosy po kolei chyba wszystkie specyfiki, które mam na swojej łazienkowej półce. Naiwna ciągle wierzę, że moje kudły kiedyś będą ładne, zdrowe i lśniące jak z reklamy. I lekko kręcone. I gęste. (Marzenia ściętej głowy.)

O, woda. Właśnie, chce mi się pić. Ostatnio ciągle chce mi się pić. Butelka wody prawie naraz, miliony herbat, etc, etc. Na pewno mam cukrzycę.
Oprócz tego, że ciągle chcę pić, to chcę ciągle czekolady. I jeszcze mięso by się przydało. Tak. A może to ciąża?

A teraz z zupełnie innej beczki. Rozczarowuję się ostatnio ludźmi... Ciągle i ciągle. Wiadomo, że nie wszystkimi, są jeszcze na tym świecie jednostki, którym ufać można, ale jakoś boleśnie przekonuję się coraz częściej, że ogromny kawał moich znajomych to fałszywe kurwy. To, co prawda, mocne słowa, ale cholera, zasługują. Nienawidzę knowań za plecami, nienawidzę obrabiania ludziom tyłków (a z drugiej strony uśmiechów i miłych słówek). No, kurwa. Umrzyjcie wszyscy.

Dla pocieszenia, taki jeden miły akcent dnia dzisiejszego. Uwaga, panie w dziekanacie, mimo, że we wtorki dziekanat jest nieczynny dla spraw studenckich z chęcią przyjęły ode mnie kartę egzaminacyjną (zeszłoroczną, okazało się, że zapomniałam jej oddać) i nie usłyszałam ani słowa dissu. To naprawdę kuriozum na miarę XXI wieku - przyjazny dziekanat.

No, ale żeby nie było tak różowo, znów czas na narzekanie. Eh. Odczuwam ewidentne zmęczenie materiału. Boli mnie głowa, chce mi się ciągle spać, NIE MOGĘ już się uczyć. Chcę wolne! Chcę cały weekend dla siebie, albo lepiej, cały weekend z M. Już dawno nie miałam beztrosko wolnego weekendu. Chyba zacznę mieć nieco wyjebane po całości, bo mi się rozum zaczyna buntować.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

perfect shape.

Omnomnom. Pizza. Przejedzenie. Nie chce mi się uczyć. Chce mi się spać. Czekolada. Omnomnomnomnom. Ale zaliczyłam patomorfy! (Yay!) Tak. Ale mam ochotę... na sok marchewkowy. Czas otworzyć moje zapasy. Boże, nic nie robię tylko jem, niedługo przybiorę formę figury idealnej - kuli - ma przecież najlepszy stosunek masy do powierzchni.

czwartek, 8 grudnia 2011

nutella.

Maluję paznokcie. Na czerwono. Zjadłam dziś kawałek mojej nutelli, którą dostałam od najlepszego świętego Mikołaja na świecie... :) 630 gram szczęścia. W ogóle od dłuższego czasu żyję na słodyczach. Na czekoladzie głównie. Nie powiem, nie jest to złe życie, ale wypadałoby się poruszać. Czasem skonsumować jakąś marchewkę czy coś takiego. Bo czuję, że trochę flaczeję. Dobrze, że jeszcze tyć nie zaczęłam. Chyba.

No... I z takich tam, to miałam się dziś uczyć i mi się nie chciało i mi nie wyszło. No. Wczoraj też. Ale zrobiłam kilka par kolczyków, to taka wspaniała zabawa. Naprawdę, tyle radości...

Jedyne, co psuje mi humor, w tym jakże pięknym grudniowo - przedświątecznym czasie, to diagnostyka laboratoryjna. Dziś na ten przykład, oczywiście nie personalnie wobec mnie, ale usłyszałam, że skoro siedzę w ostatniej ławce, to na pewno nie zaliczę. Bo z doświadczenia wiadomo, że osoby z ostatniej ławki nie zdają. Tacy z nas debile. Tym razem, naprawdę, zalała mnie krew. Dawno nie czułam takiego gniewu, serio. Niewiele mi brakowało, żeby odpyskować. Jedynym hamulcem było poczucie zagrożenia, że mogę zostać za moją krnąbrność kiedyś w przyszłości pokarana na zaliczeniu. Nie wiem jak, ale who knows? Poza tym z natury nie jestem niegrzeczna wobec starszych ode mnie osób... Ale uważam, że o zgrozo, jako dorosły i nie tak całkiem głupi człowiek też zasługuję na odrobinę szacunku. A nie ciągłe dissy za darmo, bo jaśnie pani się tak podoba. Eh, brak mi słów. Zakład zbierze ode mnie potężną dozę hejtu, w najbliższej ankiecie studenckiej. Niech się tylko skończy semestr. Nawet mi nie żal tych ludzi (co mi się rzadko zdarza, bo zazwyczaj jak ktoś jest chujowy, to ja potrafię to zrozumieć, szkoda mi go po prostu, a tym razem jakoś tak nie).

Jezu, jeszcze mam tak zimno w tym jebanym mieszkaniu. Czemu tylko ja tutaj marznę?

Napiłabym się wermutu. Alkoholu. I jutro to zrobię. Będę pić wermut!

poniedziałek, 5 grudnia 2011

kącik porad, część 1.

Grupowy mail to jest doskonały wynalazek. Za każdym razem, kiedy włączam historię przeglądania, to czuję się lepszym człowiekiem. Znaczy lepszym od innych, nie dlatego, że umiem lurkować. To, czego ludzie szukają, przekracza moje najśmielsze oczekiwania. Pozwolę sobie na krótką prezentację.

Otóż, mielnobusem. Zimowym mielnobusem. Albo saniami.
To chyba nie wymaga komenatarza.

Nie chcę wiedzieć, kto tego szukał :D

Można.


No zdarzają się, no...

Spoko.

Ktokolwiek to jest.

Tak...
W rabarbarowni.

Można.

niedziela, 4 grudnia 2011

gastrofaza.

Skończyłam kawałek notatek. Boli mnie od tego pisania nadgarstek, w sumie cała ręka mnie boli. No i wpadłam na genialny pomysł zrobienia muffinków. Omniomniomniom. Mam dziś gastrofazę (z okazji, że muszę się uczyć, a może to PMS?), zjadłam już nawet tego snickersa z odmętów mojej szafki. Swoją drogą chyba uratował mi życie, bo dziwnym trafem mogłam już potem się uczyć. Cuda. W sumie to muflonów o mały włos bym nie zrobiła. Bo powiedziałam sobie, że jeżeli waga wskaże więcej niż 47, to nie zrobię. Było 47,2... I nie mogłam się powstrzymać, więc poszłam na kompromis - muffiny są względnie zdrowe, bo... owsiane! Tadam! Dobra, to ja wrzucę przepis. Zdjęć znowu nie ma, bo baterie mi siadły w aparacie, a jakoś nie mogę się zebrać, żeby zamówić akumulatorki na alledrogo (stare umarły). No... To przed państwem, bananowe muffinki owsiane!

Składniki na 12 muffinków: 
SUCHE: 
  • 1,5 szklanki mąki
  • 2/3 szklanki płatków owsianych
  • 1/3 szklanki cukru
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 0,5 łyżeczki cynamonu
  • szczypta soli
MOKRE:
  • 2 banany
  • 1/3 szklanki jogurtu naturalnego
  • 50 ml oleju (czyli tak 1/4 szklanki, może być troszkę więcej)
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka aromatu waniliowego
Rozciapujemy widelcem banany. Mieszamy razem suche, mieszamy razem mokre. Potem wszystko do jednego gara i mieszamy wymieszane suche z wymieszanymi mokrymi. Oczywiście wszystko łyżką, bez udziału miksera. Nakładamy masę do foremek i pieczemy około 20 minut w 185 stopniach. I gotowe! Pyszne, mokre, mocno bananowe muffinki, o cynamonowym aromacie...

distant plastic trees.

Znowu przyszła niedziela i znowu mam ochotę się najebać. Smutno mi, nie mogę się uczyć. Powinnam wyjść z domu, pójść pobiegać, ale mi się nie chce. Będę mieć nieodparte wrażenie, że marnuję czas, który mogłabym poświęcić na naukę (hehe, jakbym teraz nie marnowała). W ogóle tak naprawdę to na naukę  właśnie marnuję czas, ucieknie mi przez to pół życia. A mogłabym robić tyle różnych rzeczy. I po co mi to wszystko, no po co. Seriooooooooooooooooooooooooooo. Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaargssdfssfsdfs.

sobota, 3 grudnia 2011

spam spam spam.

Zaskakująca częstotliwość moich wpisów. 

CHCĘ CZEKOLADY!

Piję kakao, bo czekolady nie mam. Mam snickersa w szafce, ale on jest własnością M. Za to dostałam od współlokatorki 2 herbatniki. Rany...

haters gonna hate.

No tak. Dzisiaj moja kolej sprzątania. Wszystko spoko, taki układ, że każdy kolejno sprząta kuchnię/przedpokój/łazienkę mi odpowiada. Jest tylko kilka małych "ale", które wręcz doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Po pierwsze, zastanawia mnie jak to jest, że ja zawsze mogę/mam czas pozmywać po sobie (czy to po śniadaniu, czy po obiedzie), a niektórzy nie mogą. I potem przychodzi moja kolejka sprzątania w mieszkaniu i co? Robiąc porządek w kuchni siłą rzeczy zmywam gary po kimśtam. No kurwa, ileż można. Po drugie, krajalnica. Nie wiem, po co nam to ustrojstwo. Zajmuje tylko miejsce w naszej i tak maleńkiej kuchni. No, ale ok. Wszystko jeszcze byłoby w porządku, gdyby użytkownicy tejże krajalnicy raczyli sprzątać okruchy po użyciu. Nie użyłam tej piekielnej maszynerii ani razu, a zdarzyło mi się już sprzątać okruszki tysiąc razy. (Druga sprawa, że nie jem lub prawie nie jem pieczywa, więc nie produkuję okruchów.) A ta pieprzona krajalnica generuje ich miliardy. No ja jebię. Dalej. Segregujemy śmieci, to znaczy tylko plastikowe butelki. I właśnie na nie w łazience jest umieszczony specjalny worek. Problemem jest, że niektórzy nie raczą zgnieść butelki przed wyrzuceniem jej do owego worka, o ile w ogóle butelka trafi "do" a nie "obok" lub "na" worek. Tak. W ogóle kwestia kosza na śmieci to jeszcze osobna sprawa. Bardzo bym chciała, żeby trafiać ze śmieciami do kosza. Nie obok. DO. I jak jest przepełniony, to nie dorzucać. Bo wypadnie. Naprawdę. Coś jeszcze było... A. Ostatnia rzecz, która spowodowała mój dzisiejszy wkurw. Jak to jest, że ja kiedy wstaję wcześniej od reszty, to staram się być cicho jak mysz pod miotłą, żeby wszystkich nie pobudzić, a w drugą stronę to nie działa? Eh...


czwartek, 1 grudnia 2011

pożoga.

Okej, to mam depresję. Znowu. Kurde, wszystko jest źle. Po pierwsze, moja sałatka wyszła taka dobra, że się nią przejadłam. Co wywołało u mnie napad senności. Swoją drogą wyszło mi jej tyle, że będę ją jeść chyba przez najbliższy tydzień. W sumie profit, oszczędzę na jedzeniu...

Gdy tylko dotknęłam patomorfo i zaczęłam czytać nowotwory, to zapragnęłam umrzeć. Że z tego ma być kolokwium z pytaniami otwartymi?! Zabijcie mnie. Nie mogę tego czytać. Perspektywa jutrzejszej porannej diagnostyki laboratoryjnej też mnie jakoś nie pociesza. To jest chyba najbardziej beznadziejny przedmiot na tych studiach. Od samego początku. Przychodzi pani, dissuje nas za darmo na pierwszych zajęciach, bo tak. Potem następuje beznadziejna prezentacja. I tak dzień w dzień od samego rana. Chociaż nie wiem, jak bardzo bym chciała, to nie mogę się tam skupić i słuchać. Słabo, bo potem będzie z tego zaliczenie. Które oczywiście jest podobno równie beznadziejne jak sam przedmiot. To smutne, bo mimo, że chciałabym się czegoś nauczyć to nie ma jak. O, dzisiaj na przykład były 3 tematy na jednych zajęciach. Suche prezentacje. W połowie 1 już chciałam umrzeć. A przecież diagnostyka mogłaby być ciekawa, wystarczyłoby ją dobrze prowadzić. No, ale ten zakład najwidoczniej sobie z tym nie radzi. Cóż.

No i jeszcze to. Patomorfo za tydzień, diagnostyka i mikroby w kolejnym tygodniu. Umrę. Naprawdę, to jest niewykonalne. Jeszcze dziś koncertowo zmarnowałam cały dzień. Nic, a nic nie zrobiłam konstruktywnego. Oprócz sałatki. I trzech stron nowotworów. Tak bardzo mam dziś doła. Nawet paznokci mi się nie chce pomalować. Nie chce mi się ogarnąć. Nic, totalnie nic.

Miałam dzisiaj iść na wykład + koncert szantowy, ale za zimno i za późno. Teraz żałuję. Bo mi smutno, może gdybym poszła to nie byłoby mi smutno? Zamiast tego marnowałam czas bawiąc się blogowym tłem i favikonką.

Eh i jestem ostatnio beznadziejnym narzekaczem. Pewnie przez te niedobre studia. I przez to, że czuję się bezużyteczna i beztalentna. Co skutkuje tym, że psuję innym humor i okazuję się paskudna. Boże, jestem takim śmieciem. Muszę coś z tym zrobić, bo się wykończę sama ze sobą. Nie cierpię się. (Nie radzę sobie, nie umiem, nie wiem?)

cookie monster strikes again.

Postanowiłam dać drugą szansę książce od M., o uroczym tytule "ZŁOTA KSIĘGA CZEKOLADY". Otóż upiekłam wczoraj ciasteczka. Są baardzo, baaaardzo dobre. Mają nietypowy smak, zdecydowanie ;) Delikatnie cytrynowy z nutką wanilii i mocno maślany. Dokładnych zdjęć nie zrobiłam niestety, bo tak wyszło, aleeeee przepisem się podzielę!

Potrzebne nam są:
  • 500 g mąki
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 250 g cukru
  • 1 jajko
  • 1 cytryna
  • 250 g masła
  • pół aromatu waniliowego
  • + 1 gorzka czekolada i wiórki kokosowe
Wykonanie!
Włączamy piekarnik. Na około 170 stopni.
I zaczynamy od wymieszania w jednej misce mąki z solą. W drugiej, mikserem ucieramy cukier z masłem. Następnie parzymy cytrynę i trzemy skórkę na tarce. Potrzebujemy całej skórki startej z jednej cytryny. Do masła utartego z cukrem dorzucamy jajko i aromat waniliowy. Miksujemy, miksujemy i dodajemy startą uprzednio skórkę. Do uzyskanej ciapy, stopniowo wsypujemy mąkę wymieszaną z solą. Mój mikser nie dał już rady tego mieszać, dlatego ja użyłam łyżki. Można też zarobić ciasto ręcznie. Wychodzi takie dosyć rozsypliwe, ale don't worry, takie być powinno. Formujemy z ciasta walce (tak, walce) i kroimy je na plasterki. Tylko delikatnie, bo mają skłonność do rozpadania się! Tak. Układamy na blaszce (najlepiej na papierze do pieczenia) i pieczemy przez 20 minut. Ja w 10 minucie przewracałam je na drugą stronę. Ale to tylko dlatego, że mam beznadziejny gazowy piekarnik. Uwaga, ważne: w normalnym piekarniku (ludzkim, na prąd) proces pieczenia może trwać krócej! Radzę więc sprawdzać.

Dobra, po wyjęciu ciasteczek z piekarnika trzeba je ozdobić. Topimy gorzką czekoladę. Najlepiej wlać wrzątek do jednej michy, do drugiej wrzucić połamaną na kostki czekoladę. I michę z czekoladę włożyć w michę z wrzątkiem ;) Nakładamy tak powstałą polewę na ciasteczka i posypujemy je wiórkami kokosowymi. Voila! Gotowe.



Zdjęcie może nie jest wysokich lotów, ale no dysponuję jedynie telefonem. Także ten. Ale lepsze takie niż żadne!

Co to ja miałam więcej... A... naszła mnie ochota dziś na warzywną sałatkę. Taką domową, tradycyjną. No i robię ją właśnie. Chwilowo mam zajętą kuchnię, więc nie mam jak kroić składników, ale zaraz się za to zabieram! Zapach gotujących się warzyw przywodzi mi na myśl dom i święta... A te już niedługo. Przyszedł grudzień dziś, a na sklepowych wystawach pojawiają się dekoracje... Aaaa, kocham przedświąteczny nastrój! Uwielbiam świecące choinki, światełka i w ogóle nawet podobają mi się ładnie ubrane centra handlowe. Taaak... Kuchnia się zwalnia, wracam do mojej sałatki!

sobota, 26 listopada 2011

mg deficiency.

Aaaaa, weekend bez kolokwium w perspektywie najbliższego tygodnia. To piękne uczucie. Spanie do 10. Jeszcze piękniejsze. 

Z newsów, to byłam wczoraj na imprezie i poczułam się trochę jak w liceum - przybyła cała nasza licealna warszawska paczka. To zabawne, że nikt z nas się chyba nie zmienił od tamtej pory... Chyba, bo może wszyscy się zmieniliśmy i po prostu tego nie zauważam :D Tak. I wróciliśmy po północy i przez M. zjadłam po powrocie chyba trylion ciastek (takie pieguskopodobne z lidla - btw, polecam). I masło orzechowe. Kawałek.

Kolejna śmieszna sprawa - zdiagnozowałam u siebie niedobór magnezu. Nie wiem ile w tym jest autosugestii, ile w tym jest prawdy, ale faktem obiektywnym jest że drży mi prawa dolna powieka. I może moja skłonność do depresji i rozdrażnienia też wynika z tego braku? W sumie wlewam w siebie hektolitry kawy, niespecjalnie porządnie się odżywiam, no i w dodatku jestem narażona na jakieśtam stresy. Także moja diagnoza może być nawet trafna! Zakupiłam zatem jakiś SuperekstraforteMagnez ze 100% dzienną dawką i zobaczymy, czy mi przejdzie. 

Idę biegać! Haha! O i gratis, taki mały cytat z M.: "Gdyby bóg chciał, żebyś biegała, to byłabyś czarna." No, pewnie tak. 

niedziela, 20 listopada 2011

wszyscy jesteśmy hipsterami.

Tak mógłby brzmieć nowy tytuł filmu Marka Koterskiego. Chociaż on teraz kręci jakiś badziew (jak na ten przykład "Baby są jakieś cośtam"). W sumie nie oglądałam, może nie powinnam tak pisać, ale swoją droga plakat tego filmu był straszny. CYCKI. Kurde, serio? Kogokolwiek to jeszcze rusza, oprócz nie wiem, dwunastoletnich chłopaczków? Dobra, koniec randomowego hejtu.

Jesień wprowadza mnie w jakiś stan przygnębienia. Jak siedzę sobie tak sama po południu albo wieczorem to mi smutno. Jeżeli nie jestem mocno zmęczona i zrobię niewiele konstruktywnych rzeczy to wpadam w taki olbrzymi dół. I tak. Ani się nie ogarnę i niczego nie zrobię, ani sobie nie odpocznę. Do kitu. Boli mnie od tego wszystkiego głowa.


Ze śmiesznych rzeczy, szyłam sobie wczoraj świńskie nóżki. Szycie jest w sumie fajne.


No, ogólnie dokonałam zakupu ostatnio jakiejś extra strong herbaty i ta herbata jest naprawdę extra strong. W sumie nie piłam nigdy aż takiej siekiery. Ale cieszę się. Nie ma nic lepszego od mocnego kopa o poranku. Jak już uda mi się zwlec z łóżka, to na kawę zwykle nie mam ochoty. A na herbatę - jak najbardziej!


No i mam ochotę upiec coś fajnego. Jakieś ciasto, jakieś muffinki, ciasteczka... No ale nie zrobię tego, bo potem będę musiała zjeść te słodkości (i będę gruba i brzydka). W planach  mam kandyzowane pomarańcze w czekoladzie. Niech tylko zacznie się sezon cytrusowy!


Ostatnio w ogóle rzucił mi się w oczy filmowy news. Chodzi o
"Wuthering Heights" na podstawie powieści Emily Bronte. Bardzo, bardzo chcę to obejrzeć. W Polsce premiera niby pod koniec marca (na zachodzie była we wrześniu, swoją drogą zastanawia mnie skąd się biorą takie duże opóźnienia), nawet do kina bym poszła na to chętnie. Co jest dosyć epickie i nastawia mnie jeszcze bardziej ochoczo, to fakt, że Mumfordzi nagrali 2 kawałki do "Wichrowych Wzgórz". Serio, kiedy oglądam poniższy trailer to chcę mocno obejrzeć ten film.



Swoją drogą, pamiętam, że książka o tym samym tytule mocno mnie zaskoczyła swego czasu. Pozytywnie rzecz jasna. Szczerze przyznam, że spodziewałam się, że "Wuthering Heights" będą sobie takim jakimś klasycznym romansidełkiem (nie żebym ich nie lubiła), a tu taka niespodzianka. 

środa, 16 listopada 2011

six cookies, in this dish here in me hand!

Wrócił mi dobry nastrój. O, tak. Może dlatego, że dziś świeciło ładne słonko, a może dlatego, że moje przeziębienie znika? I upiekłam dziś muflonki. Tym razem moje kulinarne ekscesy udały się nad wyraz fajnie! Jedynym mankamentem moich muffinów, okazały się lekko przypalone spody. Cóż tu dużo mówić, mój warszawski piekarnik nie przedstawia może obrazu nędzy i rozpaczy, ale pozostawia wiele do życzenia. Grzeje jak chce no i co gorsza - jest gazowy. No, ale nie ma co. Muflonki są pyszne i bardzo, bardzo... pomarańczowe! I jak to muffiny - łatwe ;)

Składniki:
SUCHE
  • 2 szklanki mąki
  • 1 szklanka cukru 
  • 1 łyżeczka sody
  • pół łyżeczki soli
  • szczypta gałki muszkatołowej
  • pół łyżeczki cynamonu
MOKRE
  • 125 ml oleju (lub pół stopionej margaryny)
  • 2 jajka
  • 125 ml jogurtu naturalnego (można zastąpić maślanką, śmietaną)
+ około 3/4 szklanki dżemu pomarańczowego (hihi, ja mam najlepszy - domowej roboty, wykonany przez mojego M.) oraz gorzka czekolada - ja dałam połowę, bo tyle miałam, ale ogólnie można wrzucić więcej, chyba nawet byłoby fajniej, gdyby dać więcej czekolady (wedle zasady, że czekolady nigdy za wiele)

Jak zrobić? 

Najpierw nastawiamy piekarnik na 200 stopni.
Standardowo mieszamy razem składniki "suche".


Dalej, mieszamy razem "mokre" składniki.


Okej, teraz możemy spokojnie pokroić czekoladę na drobniejsze kawałki...


Następnie mieszamy składniki "suche" z "mokrymi".


Mieszamy, mieszamy, mieszamy, dorzucamy czekoladę i nadal mieszamy, i mieszamy.


Pozostało nam tylko nałożyć masę do foremek...


I piec w 200 stopniach przez plus/minus 17 minut. Tadaaaam!


No. To by było na tyle co do przepisu. Pachnie teraz w całym mieszkaniu i jest troszkę cieplej od gorącego piekarnika (yaaay, ciepło). W ogóle to przez spsa chodzi mi teraz po głowie to:


Taak. ME GOT SIX COOKIES, AND BOY, ME FEELING GRAND!


poniedziałek, 14 listopada 2011

smutna jesień.

Ciasto wyszło średnie. Niestety, przepis okazał się złym przepisem. Było mi smutno, bo zapowiadało się takie fajne. Miało orzechy, tonę czekolady i m&m'sy (marki biedronka, ale whatever). A tu niespodzianka - nie wyszło takie jak trzeba. O. Za to zrobiłam renifera hipstera. Renifer hipster miał w środku dobre rzeczy. Nutellę, mascarpone i herbatniki. I był ładnym i dobrym reniferem. Omnomnom. 

I w ogóle to nie powinnam wychodzić z domu, bo jestem chora. Tak. I mi smutno. W ogóle jesień zrobiła się brzydka. Jest zimno, ciemno i ponuro. Ja się tak nie bawię, niech będzie z powrotem ładnie! Na pocieszenie wrzucam zdjęcie renifera hipstera.


sobota, 12 listopada 2011

magnetyczne pola.

Sobota, 10 listopada 2011 roku. Pierwszy raz od dłuższego czasu nie mam niczego na głowie (yaaay!). Tak. Trzeci rok moich studiów jest generalnie bardzo fajny. Co tydzień co prawda, mam jakieś kolokwium, to z tego, to z tamtego, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Nie łapię takiej spiny jak przed zaliczeniami z fizjo w zeszłym roku. Teraz jest dobrze. Pewnie się powtarzam, ale naprawdę - jest coraz fajniej.

O czym to ja miałam... A. Po kolei. Pediatria. Skończyłam blok z interny i zaczęłam z pediatrii. Przyznać muszę, że mi się podoba. Dzieci są takie małe i takie fajne. I lepiej słychać ich serca, niż serca dorosłych ludzi na internie (luźny wniosek taki). Ostatnio udało mi się nawet usłyszeć szmer nad zastawką aortalną. Nie spodziewałam się, że szmery słychać tak wyraźnie (wiadomo, że zależy jakie i tak dalej, ale nadal - nie sądziłam, że najwyraźniejszy szmer na świecie może być tak dobrze słyszalny). Z takich jeszcze luźniejszych przemyśleń, to na mojej buzi pojawia się od razu uśmiech jak wchodzę na oddział kardiologii dziecięcej. Lubię dzieci, to chyba dlatego. Naprawdę. Mimo tego, że pierwszy mały (około półtoraroczny roczny) pacjent, którego polecono mi zbadać, wrzaskami protestował przeciwko moim działaniom. (Za to zrobił ładne "papa" na do widzenia ;)

Z takich bardziej przyziemnych spraw, to sobie choruję. Smutna sprawa, coś mnie złapało tuż przed długim weekendem. I taka chora musiałam iść na kolokwium z mikrobów. Myślałam, że umrę na miejscu, kolokwium było ustne, a ja po pierwsze marzłam, a po drugie umierałam. No, ale zaliczyłam z niespodziewanie dobrym wynikiem. Sama siebie ostatnio zaskakuję.

A i upiekę dziś ciasto. I przepis załączę. Tak.

sobota, 22 października 2011

omniomniomniom.

Ah. To uczucie, gdy możesz wstać później niż o 6 (czyt. o 10.30). Piękne. Inna sprawa, że dopiero teraz się ogarnęłam i planuję zabrać się za naukę. I tak bardzo nie chciało mi się wychodzić z domu, żeby zdobyć jakieś jedzenie... Już kombinowałam, co da się zrobić na obiad z bułki i kawałka kurczaka, ale w końcu się przełamałam i udałam do sklepu dla najbiedniejszych. I w sumie zrobiłam całkiem niezły obiad. Mogę się nawet podzielić przepisem! Uwaga: sałatka z tuńczyka!

Składniki: 
1 puszka tuńczyka (w sosie własnym)
2 jajka
1 puszka kukurydzy
3 ogórki konserwowe (można też kiszone)
1 cebula
1 łyżka majonezu
2 łyżki jogurtu naturalnego

Przygotowanie jest nad wyraz proste. Mieszamy razem tuńczyka, kukurydzę, ogórki pokrojone w kostkę, pokrojone i ugotowane na twardo jajka, pokrojoną cebulę. Potem mieszamy razem majonez z jogurtem naturalnym, dorzucamy sól i pieprz do smaku. Omniomniomniom. Proste, smaczne i w miarę niskokaloryczne.

No. Poza tym znalazłam w biedrze herbatkę zieloną z ananasem (w torebkach) za 2 złote. True story, 40 torebek i jest naprawdę dobra. Potrzebowałam zielonej herbaty w torebkach, bo ostatnio jestem zbyt leniwa, żeby robić sobie sypaną. No i mam. I jest dobra. Taaak.
Muszę się uczyć, omajgad.

środa, 19 października 2011

niedospanie.

Trochę jakaś niedospana jestem ostatnio. Walka z takim stanem rzeczy jest trudną walką. Wstawać rano na 7.30 trzeba... (w okolicach godziny 5.50). Wczesne wstawanie boli. Trzeba wyjść spod kołdry i koca, a potem co chyba jeszcze gorsze, trzeba wynurzyć się z pokoju. Zwykle zastaję uchylone okno w kuchni, więc zamarzam i muszę owijać się w szlafrok. Śniadanie, etc, etc i trzeba wyjść na ten ziąb.  Na uczelnię idę jak zombie, potem przez chwilę czuję się rześko (to chyba za sprawą energii towarzystwa). I nadchodzi kryzys. Spać w dzień nie chcę, bo potem czuję się jak szmata. No i tak sobie wegetuję, nadchodzi wieczór, godzina 22, a mnie nie chce się spać, mogę siedzieć. Such is life. Ale jak za chwilę się położę to usnę jak niemowlę. No. Bo spać iść już muszę, bo trzeba wstać o 5.50...

niedziela, 9 października 2011

tak bardzo nie.

Tak bardzo muszę się uczyć, a tak bardzo mi się nie chce. Dlatego między innymi sobie piszę. W ogóle to o, rok szkolny w pełni. Z takich tam nowości w moim życiu. Na studiach mam teraz przedmioty w blokach dwu- albo trzytygodniowych. No i aktualnie męczę parazyty od 2 tygodni. W sumie to nawet mi się podobały bardzo na początku. Potem trochę mniej, bo męczenie czegoś dzień w dzień trochę się nudzi jednak. Mimo wszystko, trzeci rok chyba ma to do siebie, że jest wreszcie sporo ciekawszy niż rok drugi... Oglądamy sobie pasożyty, barwimy bakterie na szkiełkach, jest fajnie. Czasem nawet mam ochotę się uczyć. Eee tak.

No i teraz popijam sobie kawę. I tak bardzo muszę się uczyć, a tak bardzo mi się nie chce. Mogłabym wyjść z domu, żeby się obudzić, ale nieeee, jest zimno. Poza tym nie mam dokąd. DO KOŚCIOŁA, W KOŃCU DZIŚ NIEDZIELA. Nie no, nie, może nie. O, a może na wybory. Ale nie, nie mam papierka, nie mogę głosować. W sumie nawet gdybym mogła, to nie byłby wystarczający powód do wyjścia z domu. W ogóle, co do tych wyborów, jaki flejm wszędzie. Na fejsbuku jakieś napinki, że "idźcie na wybory, ja tam byłem, obywatelski obowiązek, nie idziecie na wybory = nie macie prawa narzekać ebuebuebuebu, nie głosuj na pis, bo to JA mam rację i wiem najlepiej, zabierz babci dowód, argahahdahsdasdfsasa". Chłoodno. W zasadzie to mnie to bawi. No, a z drugiej strony budzi się we mnie taki mały hejter ;) Wszyscy się chwalą swoją wysoką świadomością obywatelską i znajomością polskiej polityki. Kurde, jaki to będzie piękny kraj, jak będą tak ładnie głosować i wybierać słusznych ludzi na słuszne stanowiska. Seeerio.

wtorek, 20 września 2011

tak to jest, jak człowiek piękny i młody.

Taka sytuacja. Wysiadam sobie z busiwa i kulturalnie podążam chodnikiem. Oczywiście słuchawki w uszach, lecą sobie Mumfordzi. Nagle zaczepia mnie jakiś typ. Na oko w moim wieku, może ze 2 lata starszy, taka typowo plebejska stylówa.

Typ: Eeee, siema, czego tak słuchasz?
Ja: ...
Typ: Co taka zasłuchana?
Ja: Yyyyy, bo lubię? Ale my się chyba nie znamy... <daj mi kurde spokój>
Typ: Ahaaa... A dokąd idziesz?
Ja: Umówiłam się z CHŁOPAKIEM, jestem już spóźniona. <go away, go away, go away>
Typ: Aha... A skąd jesteś?
Ja: ... <nie idź za mną, nie skręcaj do parku... DAMN!>
Typ: A może byśmy się kiedyś umówili?
Ja: A może nie.
Typ: A... A masz jakieś fajne koleżanki?
Ja: NIE MAM KOLEŻANEK. 
Typ: Aha, to cześć. <oddalając się w przeciwnym kierunku>

What? Dobry podryw. Ale muszę przyznać, że odetchnęłam z ulgą jak sobie poszedł. Swoją drogą, koleś widzi, że nie chce mi się z nim dyskutować, zakładam słuchawki na uszy, żeby go ignorować, a dalej zaczepia. Nie odnajduję się w takich sytuacjach, seriously. Gdyby było ciemno to pewnie bym uciekała.

poniedziałek, 19 września 2011

oseh shalom!

Obudził się we mnie pisarski zapał. Piję kawę i zjadam rzodkiewki, i jakoś tak mnie natchnęło. A i w sumie mam o czym pisać. No więc, do rzeczy.

Wczoraj w mym małym skromnym miasteczku miał miejsce fajny bardzo koncert. Z okazji tak zwanego "Festiwalu Kultury Żydowskiej" (już na zakończenie) grał u nas klezmer band o jakże uroczej nazwie "Shalom". No ja nie mogłam przegapić takiej okazji. No i niedzielnym popołudniem udałam się do internatowej stołówki, swoją drogą całkiem ładnie przybranej. Przyznam szczerze, że przyszło więcej osób niż się spodziewałam. Inna sprawa, że średnia wieku była dosyć wysoka. Ekhm. Cóż, młodzi ludzie nie są jak widać zainteresowani takimi wydarzeniami. Tak. Zanim przejdę do hejtu (a jakże, bez niego się nie obejdzie), to się trochę pozachwycam. Ogólnie bardzo mi się podobało. Instrumenty były cztery (kontrabas, akordeon, klarnet i skrzypce - można się tego spodziewać, zważywszy, że to muzyka żydowska), wokalistów dwóch - pan i pani. Największe wrażenie wywarł na mnie pan skrzypek. Był po prostu fenomenalny. Serio. No dobra. To teraz hejt. Skierowany niestety w stronę publiki. Zawsze mi wstyd w takich momentach za tych ludzi. Po pierwsze, jaki ma sens przyprowadzanie dzieci do lat 8 na taki koncert? No dobra, jeżeli siedzą sobie i są grzeczne, to ja nie mam żadnego "ale". Jednak w momencie kiedy biegają dookoła publiczności i NIKT nie zwraca im uwagi to coś jest nie tak. A jak już nie biegają, to siedzą z tyłu i krzyczą. Trochę przeginka. Druga sprawa - telefony komórkowe. Naprawdę, nie wiem czy są jeszcze jacyś ludzie, którzy nie mają świadomości, że telefony się wyłącza przed koncertami (takimi jak ten - kameralnymi), spektaklami, w kinie. Okazuje się że są, albo po prostu ignorują tę podstawową w dzisiejszych czasach zasadę dobrego wychowania. Dodatkowo, zamiast natychmiastowo wyłączyć dzwoniący telefon, to przeciskają się z nim do wyjścia (oczywiście dźwięk włączony, telefon gra, świetnie). Litości. No dobra, trzecia sprawa. APARATY FOTOGRAFICZNE. W wielu słuchaczach odzywa się żyłka fotografa, kiedy zespół zaczyna. No zdjęcia zrobione znad głów widowni nie będą szczytem artyzmu na pewno. O ile w ogóle będzie na nich coś widać. Pytam: po co? Dobra, koniec hejtu. Po prostu te kilka rzeczy znacząco rozpraszało moją uwagę i jakoś nie mogę przeboleć, że ludzie mogą się tak zachowywać. No ale... i tak, koncert zaliczam do bardziej udanych małomiasteczkowych wydarzeń :)

Okej. Ogólnie to kończą mi się wakacje - został tylko tydzień. I spędzam go ekhm, oddając się powiedzmy nerdzeniu. Mój M. popłynął sobie na jakiejś łajbie w siną dal, więc no cóż mam robić. Z rekomendacji brata mam śmiesznego, rzekłabym nietypowego erpega. Puzzle Quest 2. Taaak. Połączenie logicznej układanki (takiej co to trzeba ułożyć 3 klejnoty tego samego koloru w rządku) i klasycznej gry rpg. Faaaajne! Poza tym eh, wstyd się przyznać planuję zainstalować Simsy 3. Nie wiem jeszcze czy to zrobię, ale no... Noszę się z tym zamiarem. Trochę wstyd.

I z tym pisarskim zacięciem idę stworzyć jakiś artykuł potrzebny rodzicielce.

wtorek, 13 września 2011

fenomen sześćdziesięciu groszy.

Jak w tytule. Na czym polega? No taka przykładowa sytuacja. Idziemy sobie na przykład ulicą i podchodzi do nas taki przykładowy biedak. I odzywa się w te przykładowe słowy: "Jak tam zdrówko? Macie może 60 groszy?" Nie. "Albo papieroska?" Nie. No to druga sytuacja. Stoimy sobie przykładowo z drugą połówką i podchodzi taki pijaczek: "Hehe, szczęśliwi, macie może 60 groszy?" Nie. "Aaaa to ja powiem szczerze, nie wyglądacie na takich co nie mają." A ty nie wyglądasz na takiego, co nie może sobie zarobić. No, kurwa. I tak dalej, i tak dalej. Nie wiem, albo jakoś kiedyś tego nie dostrzegałam albo było tego żebrania o pinondze na piwo albo fajkę mniej. Eh, co za świat, nie chce mi się tego nawet komentować. I każdy żul chce dokładnie sześćdziesięciu groszy. Jedynym konkretnym moim wnioskiem w związku z tym jest to, że szlugi na sztuki kosztują już właśnie te 60 groszy. No, faje zdrożały.

Co jeszcze. A... Jak chodzę w wysokich butach to nie napierdala mnie stopa. To całkiem miłe. Niemiłe jest to, że coś mi łupie w biedrze łoj. No wrak człowieka. Idę jutro biegać, tak dłużej być nie będzie.

niedziela, 11 września 2011

śliwki, śliwki znowu.

Tak jak obiecałam, są i muffiny! Ze śliwkami i cynamonem ;) Maluję paznokcie, więc jest to dobry moment, żeby wrzucić coś na blog.

Składniki: 
SUCHE
  • 2 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 0,5 szklanki cukru cukru
  • 2 łyżeczki cynamonu (ale to wedle uznania, ja lubię, więc daję nawet więcej)
MOKRE
  • 2 jajka
  • 0,5 szklanki oleju
  • 300 g kwaśnej śmietany
  • (+ śliwki...) 
No to do dzieła. Najpierw do jednej michy wrzucamy składniki suche. 


I jeszcze cynamon!


Potem robimy sobie herbatę. Zieloną. (Kawa już dziś była, to dlatego herbata.)


Jedziemy dalej. Mieszamy razem wszystkie mokre składniki.


Wrzucamy suche do mokrych!


Siekamy śliwki na mniejsze kawałki...


Dorzucamy do masy i mieszamy, mieszamy :)


Wrzucamy do foremek. 


I pieczemy w 180 stopniach przez 15 minut!


I już! Zachomikowałam sobie kilka, żeby wszystkiego mi nie zjedli. A jedzą dużo. I mówią, że dobre ;) Polecam zatem!


śliwczane życie.

Nasza podwórkowa śliwka postanowiła obrodzić. No to ja postanowiłam piec różne rzeczy z dużą ilością śliwek naraz. Na pierwszy ogień: ciasto ze śliwkami!

Składniki: 

  • 2 szklanki mąki
  • 4 jajka
  • 0,75 szklanki cukru
  • 0,75 szklanki śmietany
  • 1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia
  • 0,5 kostki margaryny (125g mniej więcej)
  • śliwki (0,5 - 1 kg)
Wykonanie: 

Ze śliwek wydłubujemy pestki, kroimy je mniej więcej na połówki (spokojnie mogą być mniejsze kawałki).


No. Teraz możemy sobie zrobić kawę. Taaaak. It's good for you.


Skoro mamy kawę, to możemy kontynuować. Oddzielamy żółtka od białek i ucieramy żółtka z cukrem (mikseeerem).


Dobra. Do tego dorzucamy śmietanę...


Potem mąkę i proszek do pieczenia.



Topimy margarynę, dolewamy. Miksujemy do otrzymania jednolitej ciapy. 


Ubijamy uprzednio oddzielone białka na sztywną pianę (ze szczyptą soli).


Pianę dodajemy do ciapy i delikatnie mieszamy (tym razem łyżką).


Mieszamy, mieszamy aż do uzyskania jednolitej masy.


Masę wylewamy na blaszkę, a na wierzchu układamy śliwki, skórką w dół.


Wrzucamy do piekarnika i pieczemy w 180 stopniach przez około pół godziny.


Oto jest.


W zasadzie to już nie ma. Połowy... A jeszcze ciepłe!
Potem mam jeszcze w planie śliwkowe muffiny. Ale to potem. Chcę je zabrać mojemu M., a boję się, że za wcześnie zrobione za wcześnie znikną. I nie dożyją jutrzejszego poranka ;)