piątek, 2 września 2011

smutne książki o wojnie i umieraniu.

Właśnie skończyłam czytać "Pożegnanie z bronią". Cholera, dlaczego Heminway zawsze kończy się tak, jak ja nie chcę, żeby się skończył? Wszystko jest fajnie, ładnie, pięknie, aż tu nagle ktoś umiera. Co za ironia losu. Smutno mi teraz.

Z przemyśleń dzisiejszych. Idąc na zakupy mijałam dzieciaki opuszczające gimbazę. Może ja tetryczeję, ale wydaje mi się, że za moich czasów 13letnie dziewczynki nie malowały oczu czarnymi kredkami. Jezu, jak użyłam raz w roku na zabawę choinkową tuszu do rzęs mamy to była dopiero radocha. A tu co drugie dziewczę czarna krecha dookoła oka. I farbowane włosy. Koniecznie (ale to koniecznie!) na czarno albo na jasny blond. Ja do tej pory włosów nie farbowałam... Inna sprawa, że te małe dziewczątka wyglądają paskudnie. Jak tanie lambadziary z wiejskiej dyskoteki. Szoke. Ooo i co jeszcze mnie mierzi. Taki dialog słyszałam. Mała gruba tleniona blondyneczka do drugiej małej na czarno farbowanej siksy: "TYLKO MI SIĘ TAM NIE SCHLAJ! Ja już wiem jak było wczoraj!". No sorry helou, ale ja jak wypiłam pół piwa w 2 klasie gimbazy to było takie łoooo. Gdzie są rodzice, ja się pytam?

W ogóle bardzo źle mi się ostatnio biega. Dobiegam to połowy trasy i czuję się wykończona. Nie mam motywacji, nie mam siły. I tak chyba od 3 dni. Źle mi z tym, ale naprawdę opadam z sił strasznie po tym kawałku biegiem. Jakieś złe moce mnie opętały.

To, co piszę dziś w jednoznaczny sposób przeczy temu, że cały czas jak przykładna kobieta siedzę w kuchni (co ilustrowały bardzo ładnie moje poprzednie posty - nic tylko gotowanie). No. Serio. Wychodzę z kuchni (łańcuch za długi?) O i obiadu dziś nie zrobiłam. Ale muffiny za to. A przecież muffiny > obiad.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz